środa, 28 października 2015

Epilog: II

A/N: Nooo i TERAZ koniec ;) Musiałam przeciągnąć napięcie, musiałam, a nie mogłam Wam przecież odmówić Snape'a! Dziękuję Wam za każde słowo wsparcia i czytanie mojego fanfika i widzimy się na pewno wkrótce, wstawię ogłoszenie tu, gdzie można mnie znaleźć – zawsze na pewno na fanfiction.net pod nickiem Olenska

Epilog: Część II
Serpentis longae vitae et amat semel

– Witam, witam w ten koszmarnie radosny poranek! Jak dotąd temperatura w Londynie nie przekroczyła dziesięciu stopni, ale kto wie? Weźcie parasolki. Voldemort pozostaje martwy, nie zanosi się na zmartwychwstanie i Merlinowi dzięki, bo dostałem zaproszenie na wesele. Teraz takie małe ogłoszenie, bo jak twierdzi moja dziewczyna – nie umiem niczego kończyć bez odrobiny melodramatu. Być może, jeszcze nie mieliśmy dziś okazji-…! Au, nie bij mnie, kobieto! W każdym razie, Pottery After Midnight* zawiesza działalność. Nie będzie żadnej audycji, jak się domyślacie jest piątek – ale co ja poradzę? Wojna się skończyła, kochasie! Idźcie do domu albo, jak w moim przypadku, bawcie się do rana, dobrze wam radzę. Zatem rozłączam się, do widzenia, żegnajcie, amen!

***

– Ten nałóg kiedyś pana zabije, profesorze. 

Hermiona mogłaby przysiąc, że się do niej uśmiechnął, choć małe to miało znaczenie w obliczu faktu, że zaraz potem mistrz eliksirów osunął się bezwładnie wzdłuż ściany. Natychmiast do niego podbiegła, łapiąc go w porę zanim uderzył o podłogę. 
– Poradzę sobie! – warknął twardo, przyciskając się do zimnego betonu.
Podtrzymała go zdecydowanie pod ramię, głucha na jego powarkiwania. Zastanawiał się skąd taka chuda Gryfonka ma tyle siły.
– Spokojnie, trzymam pana, profesorze.
– I właśnie to mnie martwi, Granger.
– Bez przesady, wygląda pan świetnie! – zapewniła, obserwując z niepokojem jego szyję. – Jak na martwego…
– Jakże się cieszę – dodał zjadliwie, obnażając pożółkłe zęby. Hermiona pokręciła głową, wciąż nie mogąc uwierzyć. 
– Jak się to panu-…?
– Dokąd idziemy? – przerwał ostro.
– Miałam nadzieję, że pan wie. 
– O, gryfońska encyklopedio-…!
– Profesorze!
– Dobrze, dobrze – mruknął, opierając się o poręcz i łapiąc urywane oddechy. – To było niegrzeczne, Granger. Chciałem powiedzieć: ty chodząca skarbnico wiedzy wszelakiej – nie wiem.
Hermiona westchnęła ciężko, ale uznała, że nie ma sensu się z nim kłócić. Severus Snape, który powstał z martwych zdawał się być jeszcze większym dupkiem niż wcześniej. To na swój sposób pocieszające. Niektórzy się po prostu nie zmieniali.
– Naprawdę powinniśmy byli się domyślić, kiedy pan tak zniknął z Wrzeszczącej Chaty, ale…
– Nie, nie tam! – wychrypiał, gdy chciała go przeprowadzić przez korytarz do recepcji. 
– Co? Jak to?
– Nikt mnie nie może zobaczyć, Granger. 
Zanim zdołała go powstrzymać, wszedł z nią do pustego pokoju i osunął się na najbliższe łóżko. Przymknął oczy, poprawiając brudny od krwi bandaż na szyi.
– Pieprzony Voldemort i jego pieprzony wąż.
Hermiona patrzyła na profesora z niepokojem, obserwując sączącą się ranę. 
– To ja pójdę po-…
– Granger, ani mi się waż kogoś do mnie wołać! 
– W takim razie po co pan tu przyszedł?! – Czuła, jak budzi się w niej pewna irytacja dla jego irracjonalnego zachowania. – I jak pan w ogóle przeżył tyle czasu bez pomocy!
Snape uśmiechnął się drwiąco.
– Naprawdę, Granger? Najlepszy mistrz eliksirów nieposiadający przy sobie antidotum? – Zacmokał z dezaprobatą. – I, niestety, odpowiedź brzmi: tak. Nikt nie ma na to odtrutki, ale przynajmniej jestem jako-tako odporny. Zacząłem łykać truciznę w małych dawkach jak tylko ten porąbany dyktator pierwszy raz przyszedł do mnie z tym wężem. 
Hermiona pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Jak Rasputin…
Zaśmiał się chrapliwie i otworzył jedno zdrowe oko, choć zaraz potem pożałował tego napadu wesołości, gdy zaniósł się ostrym kaszlem.
– Ktoś mi to już kiedyś powiedział. Ale Granger, to było przecież takie przewidywalne – który normalny mężczyzna w jego wieku łazi wszędzie z anakondą? Nie, lepiej nie odpowiadaj, to było pytanie retoryczne z podtekstem seksualnym. Nie wiem czy jestem w stanie odkryć tę stronę Gryfonów. 
Podeszła do jego łóżka i stanowczo odsłoniła bandaż. Rana ropiała i wyglądała wręcz fatalnie, choć chyba nie aż tak źle, jak się spodziewała.
– Naprawdę nie chce pan, żebym kogoś zawołała?
– Nie. Nie chcę, żeby ktoś nade mną skakał. – Wykrzywił się. – Nie byłem w stanie sam sobie pomóc, więc przynajmniej umrę z godnością. Skoro już tu jesteś… Pozwalam ci milczeć.
– Więc czemu…?
– Bo umierać na wojnie to co innego od umierania w zapomnieniu na chodniku, Granger, ty beznadziejna Gryfonko! Wiedziałem, że znajdę tu kogoś z Zakonu – wycedził, podczas gdy ona pokręciła stanowczo głową i wymaszerowała zdecydowanie z pokoju.
– Ślizgoni i ich wieczna chwała, na Godryka! – Zamachała gniewnie rękami.
Snape parsknął i przymknął zdrowe oko, uznając, że chyba właśnie obraził kogoś ostatni raz w życiu. Niestety, bardzo się pomylił. Hermiona nie byłaby sobą, gdyby miała wygrać z kimś sprzeczkę walkowerem. Chwilę później do pokoju wpadło trzech zaaferowanych magomedyków, zapakowali mistrza eliksirów do łóżka – pomimo licznych protestów. Zerwali sklecony naprędce opatrunek i zaraz zaczęli wykonywać nad nim skomplikowane zaklęcia uzdrawiające i poić go obrzydliwymi specyfikami. Severus pomylił się co do nich na całej linii – wszystko wskazywało na to, że jego dzień na umieranie jeszcze nie nadszedł i ktoś oprócz niego faktycznie też zna się na antidotach. 
– Granger, ja cię zamorduję! – wychrypiał tylko, ostatnie siły wkładając w jak najbardziej sardoniczny grymas.
– Nie ma za co, profesorze. – Uśmiechnęła się niemniej przebiegle od niego w swoich najlepszych czasach i wymknęła z pokoju. Tym razem nie miała skrupułów, by kogoś zbudzić i pobiegła wysłać Lukrecji bardzo wczesną sowę.

***

Dzwonek nad drzwiami sklepu zabrzęczał wesoło, choć George poczuł, że dziś zwyczajnie nie ma już siły i od samego dźwięku zbiera mu się na migrenę – taką ciężką, przewlekłą i z bonusową aspołecznością w pakiecie.
– Freeed! – krzyknął w kierunku zaplecza, na którym jego bliźniak od godziny bezskutecznie próbował wypełniać papierzyska.
– Nie ma mnie! – odparł tamten, zagrzebany gdzieś dalej z tyłu magazynu w paczkach, sowach, fakturach i formularzach do wysyłek.
– FRED!
– Już wyszedłem! Jestem w autobusie!
– Cholera jasna!
– To powiedz, że zamknięte!
– Nie szkodzi, to ja do niego przyjdę – rozległ się bardzo znajomy damski głos. Fred momentalnie poderwał się na równe nogi, w towarzystwie pohukiwań oburzonych sów pocztowych. Otrzepywał się z piór właśnie w momencie, w którym w drzwiach zaplecza Magicznych Dowcipów Weasleyów stanęła Millicenta Bulstrode. Ostatni raz widział ją po bitwie i teraz prawie jej nie poznał – choć prawdę mówiąc niewiele znał kobiet o takim wzroście i które emanowałyby dumą na odległość w taki sam sposób. Czarne proste włosy miała obcięte na Kleopatrę, a spod wełnianego płaszcza wystawały czerwone szpilki.
– To ja was zostawię… – George wymknął się zaraz pochować towar i dopilnować wszystkiego przed zamknięciem. Jeszcze trochę i spóźnią się na ślub własnego brata! Millicenta nie mogła sobie wybrać gorszego momentu na wizytę. Czego właściwie chciała?
– Millie… Jak było w…?
– Właśnie stamtąd wracam – powiedziała szybko, zanim Fred zdołał w ogóle sformułować jakkolwiek koherentną myśl. – Trafił do Azkabanu. Dożywocie.
– Przykro mi.
– Mi nie. Ale chciałam tam być.
– Dlaczego?
– Bo to mój ojciec, Fred. – Zmrużyła nieco oczy, ale zaraz wróciła jej maska obojętności. – W każdym razie… Miałam nie iść na wesele, ale Harry bardzo nalegał, chciałam zobaczyć Lunę i Pansy i…
– Angelina idzie z Oliverem! – wypalił bez sensu Fred, czochrając jeszcze bardziej wichrząc czuprynę rudych włosów. – Więc…
– Jak to? Twoja dziewczyna idzie z byłym kapitanem twojej drużyny? – Informacja wymagała jak największej dozy nonszalancji, ale kogo to w sumie obchodziło? Na pewno nie Millicentę.
– Zerwaliśmy.
– Ach tak. – Starała się nie uśmiechać. Miała nadzieję, że nie zauważył.
– Dawno.
– Dawno?
– Miesiąc temu.
Zapadła niezręczna cisza, podczas której każde z nich wiedziało, że najbardziej obyczajną rzeczą jaką mogli zrobić, to podzielić się jeszcze większą ilością konwenansów, zanim przejdą do sedna, ale jakoś żadne z nich nie miało na to za specjalnej ochoty.
– Zastanawiam się…! – zaczęli obydwoje na raz. Fred uśmiechnął się szeroko i podszedł do niej bliżej. 
– Ty pierwsza.
  – Zastanawiałam się, czy ty nie…? – urwała. Przecież niezdecydowanie nie leżało w jej naturze, ale domyślny Gryfon zaraz podchwycił tę myśl.
– Ze względu na stare dobre czasy?
– Właśnie!
– Właśnie.
– W sumie i tak mam już sukienkę. Chcesz obejrzeć?
Millicenta rozwiązała pasek płaszcza. Powiesiła go niedbale na krześle i obróciła się przed Fredem dookoła. Sukienka była dokładnie w odcieniu szkolnych barw Gryffindoru. Uznała, że w takim dniu jak dziś może sobie pozwolić na odrobinę autoironii. W końcu niecodziennie żegna się swojego ojca, który resztę życia odsiedzi w Azkabanie za wspieranie Voldemorta.
– I jak? – zapytała, gdy Fred milczał dłuższą chwilę i gapił się w miejsce, które wybitnie nie było jej twarzą. 
– Masz bardzo… – Odchrząknął i uśmiechnął się zawadiacko. – Dobry gust. 
– Ależ dziękuję. – Odwzajemniła uśmiech, choć w sposób, który posłał dreszcze wzdłuż jego kręgosłupa.
– Pójdę wziąć prysznic.
– Poczekam.
– Tak, tak – a mną się w ogóle nie przejmujcie! – krzyknął George z udawaną pretensją.

***

Wieczorne letnie powietrze pachniało jak lawenda i mokra trawa. Goście siedzieli przy długich stołach, nad którymi unosiły się magicznie zawieszone w powietrzu kolorowe lampiony. Luna Lovegood i jej kapela grali w tle, wyjątkowo dostosowując się klimatem muzycznym do wszechobecnej atmosfery radosnej celebracji. Harry witał się z każdą znajomą osobą, a Taffy w duchu przyznawał Ariadnie rację – czarodziejski świat spragniony był dobrej imprezy. Sama madam Malkin dawała tego najlepszy przykład, królując z Syriuszem na parkiecie.
– Gdzie jest Bran? – Bill podszedł do Lukrecji z kawałkiem ciasta, który ona zaraz skwapliwie wzięła pod swoją opiekę. 
– A! Nie będzie jej. Kazała was obydwu ucałować. 
– Co to znaczy, że jej nie będzie?! Chyba sobie żartujesz! Specjalnie ją posadziliśmy obok kuzyna Edmunda!
– O Merlinie, Billy! – Lukrecja wepchnęła do ust kolejny kawałek bezy i pokręciła z dezaprobatą głową. – Czasem straszny z ciebie gej. Serio chciałeś Branwen zeswatać z Edwardem?
– Z Edmundem.
– Ja z tobą nie mogę.
– A co jest nie tak z kuzynem Edmundem?!
– Właśnie o to chodzi! Imię normalnego kolesia: Edward. Imię ofiary chowu wsobnego pozostałości czarodziejskiej arystokracji: Edmund. Chcesz ją skazać na zamieszkanie w jakiejś leśniczówce i latanie w marynarce z tweedu za rodzinnym labradorem o kretyńskim imieniu Jasper?
Bill zmrużył oczy i ściągnął usta, obserwując swoją szwagierkę uważnie.
– Ty coś wiesz…
– Co? – Zjadła ciasto do końca i oddała mu papierowy talerzyk. – Ja nic nie wiem!
– Wiesz! Wiesz, bo gdybyś czegoś nie ukrywała, to byś tak nie paplała! Cholerny Quincy nauczył cię kręcić! I gdzie jest Hermiona?
– Co? Och, co mówiłaś, kochanie? – Lukrecja pomachała do wyimaginowanej osoby z tłumu i pognała prędko w stronę tańczących gości, zanim pan młody w ogóle zdążył zaprotestować.
– Być może mógłbym służyć poradą… – Quincy pojawił się naraz niczym Krwawa Mary po potrójnym przywołaniu, kurząc papierosem i wyglądając zaskakująco świetnie w czarnym garniturze.
– Pikestone – mruknął Bill niechętnie, oglądając jego ubiór z wyraźnym powątpiewaniem. – Kto umarł?
– Nikt, Weasley, być może z wyjątkiem parudziesięciu moich znajomych? Czy może powinienem powiedzieć „Birkie“? Sam już nie wiem kto przyjął czyje nazwisko – wymruczał dziennikarz, uśmiechając się złośliwie niczym gotowy do ataku wilk. 
– Pikestone. Jak… Miło cię widzieć – sapnął Taffy, podchodząc do męża, który wyglądał jakby chciał się jak najszybciej od tej rozmowy wymigać. – Nadal zadręczasz moją siostrę?
– Nadal masz jej za złe, że związała się z prawdziwym mężczyzną?
– Staruchem.
– Wiedziałbyś coś o tym, nieprawdaż? Bill, ile właściwie masz lat? 
Mężczyźni mierzyli się przez chwilę niechętnymi spojrzeniami, aż w końcu Taffy odwrócił się w kierunku tłumu.
– Przepraszam, chyba ktoś mnie woła.
– Nie woła. – Quincy złapał go za ramię i zatrzymał przy sobie. Spojrzał na niego z góry, a David po raz kolejny przeklął w duchu te kilka centymetrów, które dawały Quincy’emu nad nim przewagę. Bill wyprostował się natychmiast, napinając ostrzegawczo mięśnie. – Być może twoja siostra już dawno wyrzekła się dziennikarskiego fachu, ale ja nie. Jeśli chcesz… Mogę powęszyć. 
– Daruj sobie. 
– Jesteś pewien? Możesz to potraktować jako prezent ślubny.
– Naprawdę nie lubię się powtarzać, ale…
– I tak kupiliśmy wam blender. – Quincy zaczął szukać papierosów po kieszeniach. – Zatem rozłączam się, do widzenia, żegnajcie, amen! – Zasalutował im żartobliwie i już miał odejść, ale nie mógł się powstrzymać, by nie odwrócić się jeszcze na chwilę i nie posłać Taffy’emu drwiącego uśmieszku. – A, tak. Pottery After Midnight? To byłem ja. Kazałem Lukrecji milczeć, bo w sumie i tak wszyscy już dawno spisaliście mnie na straty, no ale. Chciałem zobaczyć twoją minę.
– Myśleliśmy, że… – Taffy zrobił wielkie oczy, nie znajdując słów.
– Że uciekłem? Czy że szpiegowałem „Proroka“ dla Śmierciożerców, bo jestem Ślizgonem? Daruj sobie. – Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i wsadził jednego do ust. – Dużo szczęścia, ryż w twarz i tak dalej. 
Odwrócił się i odszedł na bok, szukając wzrokiem swojego siostrzeńca. W końcu go znalazł. Właśnie zabawiał śliczną siostrę Fleur Delacour jakąś naprawdę dobrą karcianą sztuczką. Z dobroci serca, które jednak gdzieś wbrew obiegowej opinii posiadał, pozwolił mu skończyć. Podszedł do niego, roztaczając wokół siebie aurę mroku i chmurę dymu papierosowego. 
– Hej, dzieciaku. 
– Quincy! – Robert wyszczerzył zaraz zęby, z których jeden był brakujący dzięki wyjątkowo mocnemu lewemu prostemu Antonina Dołohowa. 
– Mam dla ciebie robotę, mate. 
Oho. Fajki się kończą? – Robert przetasował karty, mrugając łobuzersko do Gabrielle, która zachichotała uroczo.
– Nie bądź bezczelny, młody. – Quincy skwitował to krzywym uśmieszkiem i rzucił niedopałek w trawę. – Miej oko na Lukrecję. Jakby co, zaraz wracam.
– A gdzie idziesz?
Dziennikarz nie odpowiedział i już miał zniknąć, ale się powstrzymał. Uśmiechnął się tylko niecnie, bo nowopowstałe zamieszanie w tłumie skutecznie odebrało jego misji większy sens. Bran, niezwykle spóźniona, jak zwykle lubiła mieć wejście. Właśnie witała się z Gwendoline, która głośno skarżyła się na spóźnialstwo wnuczki:
– I gdzieś ty była tyle czasu, pannico?! Gdzie cię znowu poniosło!
– Przepraszam! – Szukająca wcisnęła tymczasem panom młodym wielkie, białe pudło owinięte idiotyczną wstążką, ucałowała co najmniej dziesięć przypadkowych policzków i w końcu przedostała się do Lukrecji, która dawała jej z boku rozpaczliwe znaki tonącego psa. Razem odeszły na stronę, a Quincy nie mógł powstrzymać podejrzeń, które pojawiły się gdy tylko dostrzegł, że Bran uśmiecha się wręcz od ucha do ucha. Co one knuły?
– Hej! – Charlie podleciał do niego znienacka, trzymając w ręce jakiś świstek. – Nie mogę znaleźć Billa! Pewnie ktoś mu znowu płacze w rękaw, że już nie jest singlem. Pożegnasz się za mnie?
– A ty gdzie znów uciekasz?
Charlie wyszczerzył zęby i wskazał na stojącą nieopodal Fleur Delacour, potrząsającą grzywą srebrnoblond włosów i odganiającą się od kolejnego zauroczonego adoratora.
– Co? Ty?! Nie mów, że akurat ty wyrwałeś Hottie Deluxe!
Weasley mrugnął do Quincy’ego w ten szczególny sposób, który utwierdził dziennikarza w przekonaniu, że dwaj najstarsi z braci uzyskali jakieś tajemne geny, które zwyczajnie nie miały zamiaru przejść na resztę rudego miotu. I całe szczęście, bo ilu Weasleyów Hogwart był w stanie jeszcze pomieścić?
– Chce, żebym jej dawał lekcje angielskiego.
Pikestone parsknął w ten szczególny dla siebie sposób, który to z kolei utwierdził Charliego w przekonaniu, że dzięki Bogu on i Lukrecja jeszcze nie dorobili się dzieci. Nie mógł sobie wyobrazić biegających naokoło czarnowłosych pomiotów szatańskich, rzucających ludziom spojrzenia spode łba. Prawdopodobnie ten degenerat dawałby im papierosy zamiast smoczków.
– Zdajesz sobie sprawę, że ona wcale nie ma na myśli korepetycji z angielskiego? – Quincy zapalił kolejnego papierosa. – Hon, hon, hon?
Charlie zaśmiał się głośno i zarzucił na siebie swoją kurtkę ze smoczej skóry.
– A ty zdajesz sobie sprawę, że świadomie nakarmiłbym sobą sklątki tylnowybuchowe Hagrida, byleby tylko oddychać tym samym powietrzem, co ona? Na razie, Pikestone!
Podbiegł do Fleur, która nawet spocona po tańcu nie zamierzała wyglądać inaczej niż absolutnie olśniewająco. Quincy pokręcił głową, próbując znaleźć Lukrecję, ale darował sobie, bo Bran od bardzo dawna nie wyglądała tak dobrze, więc postanowił, że musi dać tym dwóm wariatkom się nagadać.
Wszystko miało na świecie swój czas i porządek, jak uznał, czego nie należało jednak zbytnio przestrzegać – zawsze znajdzie się bowiem jakiś szaleńczo zakochany Weasley, który ten porządek skwapliwie zburzy. I dzięki Bogu.

***
jeszcze kilka tygodni później

Harry Potter poradził sobie raz na zawsze z nierównością w świecie czarodziejskim, ale mimo tego z tyłu głowy ciążyła mu wciąż jeszcze jedna, ostatnia kwestia, którą postanowił rozwiązać. Choć, w retrospekcji, zaciągnięcie Dracona Malfoya do Tesco nie było być może aż tak wspaniałym pomysłem, jak początkowo miał nadzieję.
– Potter! POTTER. Potter!
– Nie, Draco, po raz ostatni – nie kupimy więcej M&M’sów! – Harry przy kasie starał się zasłonić weekendowym wydaniem jakiegoś kolorowego tabloidu, podczas gdy Draco, wybitnie podniecony, pakował do przeładowanego wózka coraz to nowsze słodycze.
– Nie mogę uwierzyć, że aż tak się tym zajarałeś, Malfoy. Przestań, przecież mamy w domu czekoladę!
Próbował sobie w duchu powtarzać, że jest na misji dla większego dobra i ktoś w końcu musiał nauczyć Malfoya jak korzystać z supermarketu, ale jego mantra przestawała działać. Staruszka przed nimi posyłała im coraz bardziej karcące spojrzenia, choć przez wrodzoną brytyjskość ograniczyła się tylko do co chwilowego cmokania z dezaprobatą. Tymczasem mężczyzna przed nią odwrócił głowę tak gwałtownie, gdy ktoś przy kasie wprowadzał swój PIN, że Harry podejrzewał przypadkowe przesunięcie kręgu szyjnego. Zapomniał już jak bardzo wielu rytuałów brytyjskich mugoli zwyczajnie mu brakowało po magicznej stronie Londynu.
Nie wspominając o tym, że mugolskie słodycze miały tę siłę przebicia, że nie smakowały znienacka niczym dziwnym – ktoś powinien w końcu poinformować o tym Bertiego Botta.
– Draco, zostaw te snickersy! – Harry zwinął gazetę, którą dotąd trzymał w dłoniach, zasłaniając się, by nikt go nie rozpoznał. Naprawdę, czystokrwiści czarodzieje w sklepie! Powinien był posłuchać Hermiony i wybrać osiedlowy warzywniak na początek. 
– W domu masz całe pudełko czekoladowych żab!
– Ciszej, bo ktoś sobie pomyśli, że jesteśmy parą! – Draco pacnął go napoczętym snickersem, a ludzie w kolejce spojrzeli się na nich dziwnie. – Nie jesteśmy! – wyjaśnił nad wyraz gorliwie. – Dzielimy tylko dormitorium w Akademii Aurorów. Cięcie kosztów. Mugole rozumieją co to akademia, prawda? – zapytał Harry’ego, który w końcu strzelił go gazetą i już miał coś powiedzieć, gdy nagle ktoś w kolejce obok zwrócił jego uwagę. Porzucił na chwilę kolorowy magazyn i zaczął się przyglądać. Nie, to nie mogła być prawda…
Mężczyzna był chudy i wysoki. Czarne, długie włosy, choć zaskakująco czyste, opadały mu na twarz w bardzo znajomy sposób, do tego ten nos… Nie, nie do pomylenia – charakterystyczny, duży i haczykowaty. Miał na sobie zwykłe mugolskie ubrania: spodnie i płaszcz, ale wszystko nieomal obowiązkowo czarne. Jego zakupy w tym wszystkim były aż nazbyt zwyczajne: jajka, karton mleka i paczka Silk Cutów.
Nawet jeśli Harry’ego zauważył, nie dał tego po sobie poznać, chociaż przecież musiał słyszeć, jak nazywa Malfoya po imieniu i jak Ślizgon mówi głośno o mugolach. Nie zrobił nic – zupełnie tak jak zrobiłby Severus Snape, całkowicie kontrolujący swoją nową sekretną tożsamość. Czy to możliwe? Cóż, jeśli podejrzewał kogoś o spontaniczne powstanie z martwych i siedzenie w ukryciu to na pewno byłby to Postrach Hogwartu.
Zapłacił za zakupy, nie spuszczając tajemniczego mężczyzny z oczu aż do parkingu, gdzie pozwolił podnieconemu Draconowi zapakować wszystko do pożyczonego od Hermiony szarego volvo. 
– Ale ja prowadzę! 
– Jak chcesz – powiedział tylko Harry, odprowadzając wzrokiem jegomościa w czerni do stacji z wózkami, gdzie zatrzymał się na chwilę i zaczął ostrożnie wyjmować swoje zakupy.
– Potter? Dobrze się czujesz? Przecież wiesz, że nie mam prawa jazdy! Potter?
Chwilę później tajemnica się wyjaśniła, a Harry był wdzięczny, że miał ze sobą Malfoya – choć nigdy wcześniej by siebie o to nie podejrzewał – bo inaczej chyba zacząłby kwestionować wiarygodność własnego mózgu.
– No ile można! Co tam robiłeś tyle czasu, samodzielnie znosiłeś te jajka, czy co?
Mężczyzna odwrócił się zaraz, gdy podeszła do niego niska kobieta o niemożebnie rozczochranych ciemnych włosach. Jeden rękaw jej skórzanej kurtki był luźny, sugerując brak kończyny.
– A niech mnie, Potter! – szepnąl Draco i już chciał tam podejść, ale Harry położył mu stanowczo rękę ramieniu, powstrzymując go.
Severus Snape, jak najbardziej żywy, choć gdy ostatnio widzieli go we Wrzeszczącej Chacie wcale na to nie wyglądał, wykrzywił się do Branwen sardonicznie i wyciągnął z papierowej torby z zakupami nową paczkę papierosów. Zapalił jednego, objął kobietę ramieniem i razem poszli wzdłuż parkingu w kierunku ulicy. Harry nie miał za bardzo ochoty podsłuchiwać, choć Draco najwyraźniej nie posiadał tych samych skrupułów. Podkradł się za nimi, chowając za czerwonym fordem. Bran przysunęła się bliżej Snape’a i w świetle latarni Ślizgon zobaczył, że jeśli nawet mistrz eliksirów nie pozwolił sobie na uśmiech, to nie wyglądał też na bardzo nieszczęśliwego.
– Snape?
– Czego?
– Myślisz, że nadal mamy zakaz wstępu do Trzech Mioteł?
– Ty masz, Owens, bo nie potrafisz się zachować publicznie.
– Też coś! A kto zrobił ostatnio awanturę o szesnaście pensów?
– Jak ktoś nie umie liczyć, to niech nie zostaje barmanem. Hej! Ostrożnie, kobieto, potrząsasz bohaterem wojennym!
Zatrzymali się przy przejściu dla pieszych. Bran wciąż się śmiała, a Draco wyłącznie dzięki nieziemskiej sile woli powstrzymał triumfalne „Ha!“, gdy tylko Harry dołączył do jego ukradkowego podglądania.
– Draco, nie powinniśmy chyba…
– Zamknij się, Potter, to prawie tak dobre jak końcówka „Totalnej magii“.
– Niech cię szlag, nie zabieram cię więcej do kina!
Snape i Bran przeszli w końcu na drugą stronę i zniknęli im z oczu. Draco wychylił się zza czerwonego forda i otrzepał z godnością swoje nowiutkie, bardzo mugolskie dżinsy, w których według Harry’ego wyglądał po prostu bezczelnie świetnie.
– Potter…
– Nie. – Harry pokręcił zdecydowanie głową i pociągnął Ślizgona z powrotem do miejsca, gdzie zaparkowali samochód Hermiony. – Nawet o tym nie myśl! Dość już dla nas zrobił. Jeśli chce pozostać martwy…
– Oficjalnie martwy.
– Oficjalnie martwy – zgodził się – to tak będzie. Jesteśmy mu to winni. Chociaż trochę. Wszyscy po kolei.
– Och, daj już spokój z tą martyrologią, Potter! Nie miałem zamiaru nikomu mówić, po prostu… Cieszę się, że jest.
Harry domknął bagażnik i usiadł na miejsce kierowcy. 
– Tak. Ja… Ja też. 
Złapał za kierownicę, przekręcił kluczyk w stacyjce i tym razem w ogóle nie zwracał uwagi na to, że Malfoy zawzięcie bawi się radiem, choć zwykle go to irytowało. Jechali razem pogrążoną w ciemnościach Charing Cross Road. Draco nucił pod nosem najnowszy mugolski hit, a Harry po raz pierwszy od dłuższego czasu był przekonany, że wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak potoczyć się miało.










The End











_______________

*Pottery After Midnight – hehe „Garncarstwo po północy“, uznałam, że to taka urocza nazwa na partyzanckie radio na cześć Harry’ego