A/N: Dziękuję za tyle wejść na bloga! Wszystkie hołdy należą się też cudownej Wee, bez której nie ogarnęłabym chaosu jakim jest Quincy Pikestone :)
Część XIII
List przyszedł późnym wieczorem. Przyniosła go wyjątkowo elegancka, brązowa płomykówka, która z godnością przysiadła na stercie papierów na biurku reporterki. Zanim Lukrecja w ogóle zdążyła się zapoznać z treścią wiadomości, z koperty wypadł lśniący, pomarańczowy bilet, który pofrunął nad podłogą i wpadł pod łóżko. Dziennikarka ze zdumieniem zanurkowała tam zaraz i uniosła go do światła, otrzepując nos z kurzu. Wokół złotej ramki błyszczały rysunki malutkich mioteł, a na środku wielki napis krzyczał „Mistrzostwa Świata w Quidditchu“. Wstrzymała oddech z wrażenia i zaraz rzuciła się do czytania listu:
Mam nadzieję, że życie w Londynie jest takie jak je sobie wyobrażałaś – ja natomiast nie mogę się doczekać, aż ktoś mnie wyrwie ze szkockich mokradeł, więc co powiesz na taki mały wypad? Zdobyłam dwa bilety, daj znać i widzimy się na miejscu?
Uściski,
Bran
Lukrecja aż zapiszczała z radości i rzuciła się do pisania odpowiedzi. Płomykówka wystawiła nóżkę, spokojnie czekała aż czarownica poradzi sobie z przywiązaniem listu i odleciała w ciemną noc. Reporterka opadła na łóżko, wciąż wpatrując się z radością w bilet. Myślała, że wszystkie zostały już wyprzedane, ale widocznie szukająca miała swoje wtyki. No tak, jak mogła zapomnieć? Bran prawdopodobnie regularnie chodziła na piwo z samym Ludo Bagmanem.
Dotąd ich korespondencja była raczej znikoma, zwłaszcza odkąd Lukrecja dostała w końcu lepszą pracę w „Proroku Codziennym“ i nie musiała już się mordować z tą faszystką, Skeeter. Branwen nie lubiła się rozwodzić nad życiem, dlatego kuzynka otrzymywała od niej wiadomości dość rzadko – ale najwyraźniej kiedy panna Owens już siadała z piórem i pergaminem, listy nigdy nie były błahe. O sobie nie pisała prawie nic, dlatego jeśli dziennikarka chciała się czegoś dowiedzieć, musiała do tego dochodzić pokątnymi drogami – czasem dosłownie.
Tymczasem madam Hooch posmakowała wolności od dzieciarni i na dobre osiadła z mężem w Hiszpanii, więc około czerwca Jednoręki Bandyta otrzymała od Dumbledore’a propozycję stałego etatu. Lukrecja nie wiedziała do końca, czy Bran jest z tego powodu szczęśliwa, ale kiedy ostatnio wpadły na siebie na Pokątnej, szukająca wyglądała na całkiem zadowoloną z życia. Niosła pod pachą papierową torbę z Magicznej Zielarni Willbury’ego i choć odpowiadała na pytania wyjątkowo zdawkowo, a reporterka jakoś nigdy nie podejrzewała jej o inklinacje do eliksirów, nie mogła powstrzymać wrażenia, że nauczycielka latania chyba jeszcze nigdy nie uśmiechała się tak często i tak zaraźliwie.
Bran wciąż miała wyrzuty sumienia, że nie powiedziała Lukrecji prawdy o swoim pochodzeniu, dlatego zaczęła jej unikać i zwalać to na obowiązki szkolne. Tak naprawdę ich ilość była znikoma, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku rozgrywki w quidditcha zostały w Hogwarcie zawieszone. Bała się jednak tego, jak jej kuzynka mogła zareagować na taką informację, a że wciąż i wciąż odkładała wszystko na później, Branwen zrobiła to, co dotąd wychodziło jej najlepiej w relacjach międzyludzkich: udawała, że nic się nie stało. Poza tym, puste słowa nie zmienią tego, że naprawdę uważała tę szaloną dziewczynę za swoją przyjaciółkę, a Merlin jeden wiedział, że w życiu nie posiadała ich wiele, więc po co kombinować na siłę? Kobiety nigdy za nią nie przepadały – z wyjątkiem Gwenog Jones, ale to zupełnie odmienna historia. Jakby też tego było mało, miała stanowczo za dużo problemów na głowie, by jeszcze sobie dokładać. Największy z nich stanowiła wielka czarna plama o nazwisku Snape, z którą od kilku miesięcy utrzymywała… Inaczej się nie da tego nazwać: dziwne kontakty. Zaczęło się od tamtego kwietniowego wieczora…
– Nie każ mi się prosić, Owens. Idziesz ze mną czy nie?
Mistrz eliksirów był zawieszony, nie w humorze i wyjątkowo niecierpliwy, dlatego długo nie czekała na ponowne zaproszenie, bo wiedziała, że nie nastąpi. Poszła za nim, choć nie wiedziała do końca czemu. Kiedy tylko minęli błonia i stanęli na drodze do Hogsmeade, Snape przyciągnął Bran do siebie i aportowali się z trzaskiem do Londynu. Nawet nie zdążyła zaprotestować i już stała z nim w jakimś ciemnym zaułku, zastanawiając się czy ją tu z zemsty zamorduje i sprzeda na organy.
– Gdzie mnie, do cholery, ciągasz? – prychnęła.
– Craven Road – odparł, tak jakby wycieczki krajoznawcze urządzali sobie codziennie.
Faktycznie, teraz poznała. W oddali widać było bramę Szpitala Świętej Marii i wjazd dla karetek. Snape tymczasem nadal Bran nie puszczał, trzymał stanowczo i patrzył na nią jak gdyby rzucał jej wyzwanie, by sama uciekała.
– Gdzie idziemy? – Zadarła buntowniczo głowę.
– Chodź.
– Ale dokąd?!
Pomniejszył swój kufer i schował do kieszeni, widocznie wyczerpawszy już ilość informacji jaką mogła dziś z niego wyciągnąć. Ulice przy stacji Paddington nie należały do najbardziej uczęszczanych w mieście, więc też nie musieli się specjalnie wtapiać w tłum – a wyglądali naprawdę dziwacznie. On – w czarnych szatach przypominających umundurowanie jezuitów, ona – bez ręki i w za dużej, czerwonej, połyskującej koszulce klubowej Demonów z Nottingham.
– Snape!
Milczał i prowadził ją w coraz mniejsze i bardziej kręte uliczki, aż w końcu stanęli przed ukrytym za śmietnikiem tylnym wejściem do jakiegoś budynku. Pięknie. Ciekawe po ile zamierzał opchnąć tu jej nerki? Trzeba było się z nim zgadzać w tym skrzydle szpitalnym i najlepiej jeszcze pomóc zamordować Pottera. Po co w ogóle za tym Snape’em poszła? Dobrze, była ciekawa, niech będzie, ale jak szło to przysłowie o kocie…?
Tymczasem Snape załomotał gwałtownie w metalowe, zardzewiałe i pokryte plakatami drzwi, które momentalnie się uchyliły i jakiś głos, przypominający w brzmieniu dudnienie dochodzące z samego wnętrza ziemi, zagrzmiał z pretensją:
– Hasło?!
– Ostatnie namaszczenie.
Po drugiej stronie zgrzytnął łańcuch, a oczom Bran ukazało się ciemne przejście i schody prowadzące w dół. Ku jej zdumieniu, przy wejściu nie było nikogo. Kto zatem pytał o hasło? Zerknęła na Snape’a nieufnie, a on tylko uśmiechnął się pod nosem i poszedł przodem. Schodzili długo, zaczęła się zastanawiać czy powinna zacząć się rozliczać z Bogiem, czy jeszcze nie. Dlaczego wszystko wokół Severusa musiało być tak cholernie trudne! Nie mógł po prostu odejść i życzyć jej miłego życia, o nie!
Im dalej szli, tym mniej śmierdziało ziemią. Po jeszcze kilku stopniach do nozdrzy Bran doszedł kwiatowy zapach, który dobrze znała, ale nie mogła sobie przypomnieć co to takiego. Kojarzył się z pogrzebem. Chwilę potem usłyszała przygłuszoną muzykę i rozmowy, a gdy w końcu zeszli na sam dół, zobaczyła, że przy kolejnych drzwiach stoją dwa ciemne wazony z białymi liliami. Snape puścił ją przodem. Popchnęła ciężkie wrota i jej oczom ukazał się zadymiony klub pełen najpiękniejszych ludzi jakich w życiu widziała.
W większości mieli czarne ubrania i niezwykle gładką, połyskującą w mdłym świetle skórę. Niektórzy nosili też stroje z różnych epok i naprawdę wymyślne fryzury. Za barem stała kobieta o włosach białych jak mleko, która uwijała się nadnaturalnie szybko, do tego stopnia, że Bran nawet nie mogła dostrzec jej twarzy, bo była jedną wielką smugą.
– Wampiry, Snape?! – warknęła do niego, mając nadzieję, że szeptem, ale i tak parę głów zwróciło się w jej stronę. Czy w ogóle powinna się jeszcze dziwić jego zwyczajom i pomysłom? Nie, chyba szkoda energii.
Severus uśmiechał się z coraz większym samozadowoleniem i zaprowadził ją do środka, nadal unikając wyjaśnień. Niektórzy w barze zaczęli węszyć, zupełnie jakby wyczuli zwierzynę i Bran po raz kolejny powątpiewała, czy wyjdzie z tego żywa. Jeśli sądził, że jej krew była dobrej jakości, to srogo się mylił – mogła się założyć, że smakuje jak tani bimber. Snape natomiast wydawał się całkowicie zrelaksowany, usiadł z nią przy stoliku w kącie i sprawiał wrażenie jak gdyby czuł się tu jak w domu. Biorąc pod uwagę jego ogólny image, mieszkanie mistrza eliksirów musiało wyglądać podobnie.
– Więc jesteś wampirem – burknęła, starając się nie dać po sobie poznać, że cicha, hipnotyzująca melodia wygrywana przez małą orkiestrę i przygaszone światło świec całkiem jej się podobały.
– Nie. – Pokręcił głową. Krzywy uśmieszek nie schodził mu z ust.
– Kręcisz się po barach dla wampirów?
– Tak.
– Dlaczego?
– Nie zwracają na mnie większej uwagi.
Rzeczywiście, wyglądał tu dużo bardziej na miejscu niż na Pokątnej.
– I chciałeś się ze mną w końcu umówić? Jak słodko. – Rozparła się wygodniej na obitym czerwonym welurem krześle.
Białowłosa barmanka śmignęła tymczasem z drugiego końca sali, obrzuciła ich nieprzychylnym spojrzeniem, a potem bezpardonowo niuchnęła Bran za uchem, na co ta prawie podskoczyła z wrażenia.
– Powinnaś zbadać wątrobę – uznała.
– Wiem…
– Dla mnie whisky – wtrącił się Severus, a wampirzyca zerknęła na niego obojętnie.
– To znowu ty. – Przekrzywiła głowę i zmrużyła nieznacznie oczy. – Nie sprzedajemy alkoholu.
– Nadal? Nie szkodzi. – Snape przyjrzał się Bran. – Może być woda.
Wampirzyca skrzywiła się z niesmakiem, ale po chwili przyniosła im dwie szklanki i czmychnęła do swoich obowiązków.
– Często tu wpadasz?
– Przynajmniej raz w miesiącu. – Zapalił papierosa, zdjął płaszcz i powiesił go na oparciu krzesła. Okazało się, że pod tą całą otoczką szanownego czarodzieja, pod szatą nosił zwykłą koszulę i spodnie. Bran wytrzeszczyła oczy. Owszem, były czarne, ale spodziewała się, że Snape to sztywny tradycjonalista. Dostrzegł jej wzrok i pokręcił głową.
– Nie umiesz chować emocji. W ogóle nie musimy rozmawiać, i tak wiem co myślisz. – Dmuchnął dymem w sufit. – To nudne – mruknął.
– Uwierz mi – nie masz nawet pojęcia co sobie w tej chwili myślę.
Uniósł brew i oparł łokcie o stolik, na którym pod zdartym lakierem widniały podejrzane, brunatne plamki. Przyjrzał jej się uważnie, a potem w wielkim zdumieniu powoli odsunął.
– Jesteś oklumentką? – zapytał nieufnie.
– Co? – Zamrugała szybko, próbując nie dać po sobie poznać, że nie ma pojęcia o co mu chodzi, ale poszło jej dość kiepsko.
– Ćwiczyłaś kiedyś oklumencję, Owens? – powtórzył tonem, którego jak się domyśliła musiał używać wobec bardziej tępych uczniów.
– Gdybym wiedziała co to jest, to mogłabym ci odpowiedzieć. – Napiła się wody. Severus Snape był trudnym człowiekiem do przebywania w ogóle, ale kiedy przebywało się z nim sam na sam, poziom stresu i napięcia atmosfery tylko narastał. Nadal świdrował ją tymi nieprzeniknionymi czarnymi oczami, ale w końcu chyba się poddał, odetchnął ciężko i zgasił papierosa na rogu stołu.
– Wiesz czemu lubię tu przychodzić?
– Tak, mówiłeś. Bo sam wyglądasz jakbyś z trumny wyszedł.
– Ha. Ha. Zabawna jesteś. I nie.
– Na twoim miejscu bym się nie spierała, to ja cię codziennie oglądam. Mam większy zakres ekspertyzy.
– Oglądasz? – Zacmokał ironicznie i z powrotem odchylił się na krześle. – No, no, Owens.
– Aha. Człowiek jest z tobą szczery raz w życiu, a ty już się niezdrowo podniecasz.
– Nieważne – zbył ją. – Przychodzę tu, bo wampirom nie da się czytać w myślach. Nawet nie wiesz jakie ludzkie umysły potrafią być namolne.
– Nie da się co?
– Głucha jesteś?
– Nie. Ale jak-…? – Przypomniała sobie jednak zaraz to nieustanne wrażenie, które zawsze jej towarzyszyło, kiedykolwiek spojrzała mu dłużej w oczy. Snape często wyglądał jakby wiedział więcej – jakby czytał z ludzi jak z otwartej księgi. Wyraz „oklumencja“ brzmiał całkiem obco, ale może miało to coś wspólnego z legilimencją? Nigdy się w to specjalnie nie zagłębiała, ale biorąc pod uwagę fakt, że Snape był genialny z eliksirów, ekspertem od czarnej magii i Merlin wie od czego jeszcze… Tak, to by do niego pasowało.
– Czytasz mi w myślach, dupku?! – warknęła.
– Na tym rzecz polega, Owens, istoto pozbawiona mózgu przez nagłe starcie z tłuczkiem – wycedził – że nie jestem w stanie.
– Naprawdę? – Poprawiła się na krześle, również oparła łokieć na stole i przysunęła do niego. – Nie możesz? Nie wiesz, co myślę? – Wyszczerzyła zęby.
– Że jestem wrednym dupkiem, ale do tego nie muszę ci zaglądać w głowę. – Odpowiedział jej sardonicznym grymasem.
– Tego bym nie powiedziała. – Przekrzywiła głowę. – Dodaj trochę więcej niecenzuralnych słów i jesteśmy w domu.
– Bardzo zabawne.
Mrugnęła do niego łobuzersko i wypiła jeszcze trochę wody.
– Tak właściwie to gdzie masz dom?
– Nie twój interes.
– Jesteś po prostu czarujący. Spotkania z tobą to czysta przyjemność. W ogóle nie wiem czemu jeszcze nie jesteś żonaty.
Oho. Tym razem chyba zalazła mu za skórę. Zmrużył gniewnie oczy i zacisnął szczęki. Już myślała, że wstanie i wyjdzie, ale nie. Siedział ze skrzyżowanymi rękami, nachmurzony jeszcze bardziej niż zwykle. Patrzył na nią długo, chyba mając nadzieję, że wywoła jakąkolwiek reakcję, ale niestety – zdążyła się do niego na nowo przyzwyczaić, dlatego spokojnie dopiła wodę i odstawiła szklankę na stół.
– No. To było… Ciekawe.
Zbierała się do odejścia, ale wtedy on powiedział spokojnie – tak spokojnie, jak gdyby oznajmiał, że skończyło się mleko dwuprocentowe i musi wyjść do sklepu:
– Spaliłem mój dom.
Bran usiadła z powrotem bardzo powoli na krześle i naprawdę starała się za bardzo nie okazywać zdumienia. To przecież był Snape, ona powinna się po nim takich rzeczy spodziewać.
– To ja tu posiedzę i pomrugam sobie chwilę – powiedziała cicho, a on, zadowolony niczym kot z Cheshire, zapalił kolejnego papierosa.
Severus Snape reprezentował wiele nieciekawych cech, był zdziwaczały do szpiku kości i zbyt rzadkie przebywanie wśród ludzi skrzywiło go do granic absurdu, ale jedno Branwen Owens musiała przyznać: w jego towarzystwie z pewnością nie wiało nudą – być może tylko lekką nutką psychozy.
***
Klara Wilson niechętnie rozstawała się z przeświadczeniem o głęboko zakorzenionej normalności swojej rodziny. O czarnej owcy, za jaką uważała starszego brata, w ogóle rzadko się mówiło, a po śmierci rodziców generalnie uznała, że może o nim zapomnieć. Urodziła się charłaczką, całkowicie niemagiczną – ku rozpaczy matki nie wychodziły jej nawet najprostsze zaklęcia, więc kiedy tylko Klara skończyła osiemnaście lat, porzuciła świat czarodziejów na zawsze. Uznała to za największe błogosławieństwo jakie mogła dostać od życia. Mąż w ogóle nie miał pojęcia o jej pochodzeniu oraz o tym, że żona posiada jakiekolwiek rodzeństwo – dopóki Robert nie poszedł do Hogwartu.
Państwo Wilson jakoś zaakceptowali fakt, że ich dziecko okazało się być czarodziejem. Świat magii nie do końca do nich przemawiał – zwłaszcza, że ojciec Roberta był tylko prostym sprzedawcą ubezpieczeń, a matka uparcie przemilczała sprawę, ale w końcu jakoś sobie z tym poradzili. Przecież nie różniło się to wiele od jego poprzednich wybryków iluzjonistycznych. Wybrali się z synem na Pokątną, kupili mu różdżkę i nawet sowę, by mogli wymieniać z nim wiadomości podczas rozłąki. Niestety – milczenie pani Wilson nie uchroniło jej przed niczym, a już szczególnie nie przed pozostałościami rodziny, której tak bardzo unikała.
W retrospekcji, sowa mogła być dość nieprzemyślanym pomysłem. Kiedy dostali od syna list informujący ich o nowym, czadowym wujku, zwykle wyniośle milcząca Klara zrobiła się nagle aż nadto gadatliwa, a potem wyszła z domu, trzaskając mocno drzwiami, w celu złapania najszybszego autobusu jadącego na cmentarz. Nie mogła się spotkać z matką osobiście, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogła jej stosownie nawrzucać!
Jak się okazało, Robert i Quincy prowadzili ze sobą dość ożywioną korespondencję, której rzecz jasna zaraz się sprzeciwiła, a gdy listy mimo tego nie ustawały, wystosowała do Pikestone'a gniewną sowę i była to pierwsza wiadomość, jaką ten dostał od siostry od szesnastu lat. Może gdyby lepiej zapamiętała brata, nie byłaby tak zdumiona, że pewnego dusznego sierpniowego wieczora ot tak, bez żadnej zapowiedzi, pojawił się na jej progu. No, być może trochę dalej niż na samym progu…
Pan Wilson właśnie oglądał wiadomości, gdy nagle coś trzasnęło w przedpokoju. Klara potłukła coś w kuchni, a zaraz potem wypadła stamtąd, uzbrojona w ścierkę i chochlę.
– Witaj, siostrzyczko.
Znajomy wzrost giganta, nieco skośne czarne oczy i nierówno obcięta czupryna gładkich, prostych włosów. Nic się nie zmienił, być może miał tylko więcej zmarszczek i uśmiechał się odrobinę paskudniej, ale ona zaraz go poznała – dlatego Pikestone od razu zarobił ścierką w twarz i chochlą w kolano.
– Jak śmiesz się tu w ogóle pokazywać! – krzyknęła. – Chyba ci mówiłam, że masz się trzymać z daleka!
Przerażony pan Wilson wleciał do korytarza, ściskając wciąż w dłoni pilota od telewizora.
– Klaro, co się dzieje? – Zauważył ogromnego jegomościa i zaraz zbladł. – Proszę się natychmiast wynieść z mojego domu, to jest napad i najście! Dzwonię po policję!
Quincy jęknął głucho i rozmasował tylko nogę, nic sobie z tej przemowy nie robiąc.
– Naprawdę, Klaro? Tak się witasz z bratem po latach?
– Z bratem? – Ojciec Roberta wytrzeszczył oczy. – Klaro, co to ma znaczyć? Kim jest ten facet?!
Tymczasem młody adept sztuki magicznej, podsłuchujący wszystko od początku, wyleciał radośnie na korytarz i padł wujkowi w ramiona.
– Quincy!
Pan Wilson patrzył z przerażeniem jak gigantyczny facet schyla się w pół i ściska serdecznie jego syna.
– Robert, odsuń się od niego natychmiast!
– Wielki Merlinie, czy zanim za niego wyszłaś zrobiłaś jakiś konkurs na najgłupszego mugola? – prychnął, łypiąc wrogo na ojca Roberta.
– Jak pan śmie!
– Czego chcesz Quincy?!
– W jakim sensie? – wycedził. Potem spojrzał na Roberta, który zaraz uciekł wzrokiem. – Aha. I gdzie władowałeś mój list do twojej matki?
– Yyy…
– Istotnie. – Westchnął ciężko i już miał coś powiedzieć, gdy Klara znowu zamachnęła się na niego kuchennymi utensyliami.
– Po co tu przylazłeś?! – Ledwo się uchylił przed ścierką. – Wpakowałeś się w coś? Masz kłopoty? Boże, jak znam życie znowu kogoś wkurzyłeś, przyznaj się! Zostawiłeś już za sobą szlak z trupów, czy jeszcze nie?! – krzyczała, gdy tymczasem ojciec schował Roberta za sobą. Niepokorny Gryfon wychylił głowę zza jego pleców, a Quincy mrugnął do siostrzeńca łobuzersko.
– Przesadzasz. – Uśmiechnął się krzywo do siostry. – To już wujek nie może zabrać siostrzeńca na mecz bez żadnych ukrytych motywów?
– MECZ?!
– Niech to szlag, młody, mówiłem ci, żebyś nie zapomniał. – Przewrócił oczami. – Napisałem ci list, Klaro.
– Wszystkie spaliłam! – Dźgnęła go buntowniczo chochlą, którą zaraz jej wyrwał.
– Nie dźgaj mnie – warknął ostrzegawczo.
– Bo co?! Nie boję się ciebie!
Biorąc pod uwagę jej niski wzrost i raczej mizerną posturę, wyglądało to dość komicznie, ale pan Wilson dostrzegł pewne podobieństwo, zwłaszcza w tych ciemnych włosach i stanowczości w oczach.
– Niby dlaczego w ogóle chcesz się z nim widywać? – syknęła. – Dałam ci chyba jasno do zrozumienia-…!
– Niby dlaczego mi nie pozwalasz?
– Wiesz dlaczego!
– Dlaczego? – zapytali jednocześnie Robert z ojcem, a rodzeństwo zwróciło się w ich stronę, jak gdyby zapomnieli całkiem, że nie stoją w przedpokoju sami.
– Jak byłeś mały chciałem tobą nakarmić testrale. – Quincy znowu się wykrzywił, a Gryfonowi aż oczy zalśniły z przejęcia.
– SUPER!
– Robert, nie! Idź do swojego pokoju! Quincy – nawet sobie w ten sposób nie żartuj, to nie jest śmieszne!
– Mamooo! – jęknął.
– Mamooo! – Pikestone zaraz go sparodiował, za co Klara znów trzepnęła go ścierką.
– Ale już, Robert! Dorośli muszą porozmawiać.
To powiedziawszy, zamknęła się z bratem w kuchni, zostawiając męża w korytarzu i w prawdopodobnie największym szoku życia.
– No dalej, gadaj! – Pchnęła brata na krzesło, które ugięło się nieco pod jego imponującą postacią. – Czemu tak bardzo chcesz się widywać z moim synem?
– Bo mi nie wolno? – Wyprostował długie nogi. – A poza tym jestem starym, zgorzkniałym facetem, który nigdy nie będzie miał własnych dzieci. Wystarczy?
– Nie.
– To co jeszcze mam zrobić? – wycedził. – Nie przemawia do ciebie pierwotna chęć bycia zapamiętanym? Przekazania swoich nauk młodszemu pokoleniu? Nie mam innej rodziny!
– Pierdolety. Ale możesz pozmywać po obiedzie – uznała łaskawie Klara. – A ja się zastanowię. I żadnych czarów! – Zauważyła, że Quincy już sięgał po różdżkę. – Tu masz płyn i gąbkę.
– Chyba żartujesz!
– Czy wyglądam jakbym żartowała?
Zmrużył oczy, patrząc na nią z niechęcią.
– Coś jeszcze? – Podwinął z ociąganiem rękawy eleganckiej, szarej koszuli i wycisnął stanowczo za dużo płynu na brudne gary. – Wyglądasz jak matka.
– A ty jak goryl.
– Więc widzimy, kto wygrał na loterii genetycznej. – Psiknął na nią płynem, a ona zaraz dała mu ścierką. Skwitował to tylko zduszonym śmiechem i bez przekonania wycierał talerze gąbką.
– Nawet jeśli pozwolę ci zabrać Roberta na te całe…
– Mistrzostwa.
– Właśnie. Musisz mi obiecać, że włos mu z głowy nie spadnie!
– Możesz mi zaufać. – Uśmiechnął się sardonicznie, a ona tylko pokręciła głową.
– Nic się nie zmieniłeś.
– Skąd możesz wiedzieć? Nie widziałaś mnie szesnaście lat. Być może jestem odmienionym człowiekiem? – Z łobuzerskim błyskiem w oku prysnął w nią pianą.
– Nie. – Starła z sukienki mydliny. – Jesteś wciąż tym samym zakompleksionym dupkiem, który zasłania się sarkazmem. Dzięki Bogu, że nie planujesz dzieci.
– Więc pozwolisz mi mieć z nim kontakt?
– Może. Jak doszorujesz lepiej patelnię, na razie do dupy ta twoja robota, daj mi to! – Założyła fartuch kuchenny i odebrała bratu gąbkę. On tylko głaskał naczynia, jego ruchy były powolne i metodyczne, za to ona zaraz zaczęła tak energicznie szorować, jak gdyby chciała zerwać cały teflon.
Quincy usiadł przy stole, zapalił papierosa i uśmiechnął się z samozadowoleniem niczym kot, który upolował tłustego wróbla.
– Nie mogę uwierzyć, że wciąż się dajesz nabrać na stare numery.
– Co? – Odwróciła się do niego ze zniecierpliwieniem.
Rozłożył szeroko ręce, kurząc wokół petem i uśmiechając się coraz wredniej.
– Och, na miłość boską! – Klara trzasnęła talerzami i klapnęła z powrotem na miejsce przy stole, zorientowawszy się, że właśnie dała się wrobić w zmywanie. Zabrała Quincy’emu papierosa i sama się zaciągnęła. – Jesteś beznadziejnym dupkiem. Pokazujesz się po tych wszystkich latach i nawet nie masz na tyle przyzwoitości, żeby udawać maniery!
– Dziękuję, za to mnie kochają.
– Wątpię. Jak znam życie to pewnie wciąż umawiasz się tylko z debilkami, które nie mają dość mózgu, żeby się na tobie poznać.
– Nie widziałaś mnie szesnaście lat, niby skąd wiesz?! – warknął.
Zaśmiała się zimno.
– Pamiętam wszystkie twoje beznadziejne panienki.
– Ale może się zmieniłem!
– Akurat. Udowodnij.
Otworzył usta, a potem zaraz je zamknął.
– Wiedziałam. – Spojrzała na niego triumfalnie. – Dlatego jesteś samotny i bez sensu uczepiłeś się mnie. Po co tu przylazłeś? W twoim wspaniałym świecie magii powiało nudą?
– Zawsze byłaś szczera… – Zerknął w bok, nie mogąc się jednak zebrać na przyznanie, że ta reprymenda miała w sobie sporo racji. Sam nie wiedział czemu myślał, że jego wizyta coś tu zdziała. Upór Klary z wiekiem tylko się pogorszył.
– Bo ty potrzebujesz szczerości. – Pokiwała głową. – I żaden kontakt z moim synem ci nie pomoże, mój drogi.
– Nie zamierzam się zmieniać! – Zmrużył defensywnie oczy, wyciągając z powrotem rękę po papierosa, ale ona tylko pacnęła go po dłoni i wróciła do naczyń.
– No tak. Nic dziwnego. Zmiany oznaczałyby poprawę. A ty przecież lubisz tkwić tam gdzie ci wygodnie! Zawsze tak było.
– Nie umawiam się z debilkami!
– Oczywiście, że nie. – Uśmiechnęła się tak samo wrednie jak on. – Porządne dziewczyny od razu poznają, że z tobą jest coś nie tak.
– Gówno wiesz!
– Quincy – nie kituj, ja nie okno. Nie namówiłbyś dobrej, inteligentnej kobiety nawet na jedną randkę! Dlatego chcesz wpadać do mnie na rodzinne obiadki.
– Nie!
– A założysz się?
– Co? – Był nieco zbity z tropu.
Klara odwróciła się do niego i oparła o zlew, do którego zaraz wrzuciła niedopałek.
– Przyprowadź tu porządną dziewczynę. Ogarnij ten bałagan na łbie i na miłość boską – rzuć wreszcie palenie!
– Ale ty sama-…!
– Mi wolno, jestem dorosła.
– Salazarze, faktycznie jak matka. – Potarł nasadę nosa. – Nie. Nie umawiam się teraz, nie mam nastroju, nie mam kasy.
– Pokaż mi kogoś mądrego – jak ona z tobą wytrzyma, to może cię gdzieś puszczę i z Robertem. – Zauważyła jak Quincy zbiera się do poczęstowania jej kolejnym grymasem, więc dodała:
– Ale jeśli chcesz być dobrym wujkiem, prezenty nie wystarczą.
Zdziwił się trochę i odchylił na krześle, udając, że wcale go nie interesuje cudza opinia.
– A co mam robić? – mruknął w końcu niechętnie.
– Na początek naucz się zmywać. To przy dzieciach dość ważne. – Rzuciła w niego gąbką, zostawiając przepiękną plamę na jego drogiej koszuli – za co on pokazał gestem gdzie może sobie te naczynia wsadzić.
Aww, Snape i wampiry. To mój ulubiony wątek w tym rozdziale. Podobała mi się ta niuchająca barmanka. Wybrałabym się do tego baru tylko po to, żeby ją poznać. A Snape powinien sobie nucić "Płonie stodoła" albo "we don't need no water, let the motherfucker burn". Ale znowuż wampiry mogłyby się o to poważnie pogniewać, hm... Ach, i Robert uroczy jak zwykle. Poza tym, to obie mamy jakąś dziwną tendencję do tworzenia motywu jeszcze dziwniejszego i w jakiś sposób skrzywionego rodzeństwa. <3 Psycholog miałby używanie.
OdpowiedzUsuńO bogowie, nareszcie nadrobiłam. Praca jest zła tak bardzo i marnuje tak wiele czasu... Absolutnie nie polecam. Ale dziś kakao, ciasteczko i Rozważania. Amen
OdpowiedzUsuńOch, polskie krasnoludy na emigracji zarobkowej.
Ach, hot Syriusz, który skradł serce Petunii i miesza w głowie pani Malkin. I jeszcze ten mąż! Czekam na wielki zamęt, dramat i trójkątność!
Ech, wizja, że Twoja koncepcja staje się kanonem jest piękna i ogrzewa moje serce. Tak właśnie powinno się to skończyć: Black oczyszczony z zarzutów, adopcja Pottera, Grimmauld... Jak Joaśka mogła to wszystko tak spieprzyć? No jak?!
Bleh, za to pierwszy raz z Vernonem to wizja, na którą nikt tak niewinny jak ja nie powinien się natykać w internetach. To może obrzydzić seks na całe długie życie. Bleh i jeszcze raz bleh, bleh, bleh!!!
Muszę przyznać, że przez jedną cudowną chwilę miałam nadzieję, że Snape naprawdę okaże się wampirem. W sumie byłby to piękny twist, bo mroczny mistrz eliksirów pasuje na krwiopijcę jak mało kto. Mógłby też od razu wypić Bran do cna. Ani trochę nie byłoby mi jej szkoda, ha! Tak, znowu jej nie lubię. Pęta się za Severem i zawraca głowę… Ja bym ją zdecydowanie sprzedała na organy. Albo na krew. Można by ją na przykład przetoczyć Yenlli, która cierpi na okresowe braki, buahahaha!
Oj, chyba wiem, jaki paring szykujesz do Quincy’ego i trochę mnie to przeraża, ale… go with the flow, co mi tam!
Uff! Jestem z siebie dumna, nadrobiłam wszystko i mogę spokojnie iść użerać się z Luną. I stylizować na Harley Quinn.
Ukłony,
Szalona
"Ostatnie namaszczenie" :D umarłabym jak bym coś takiego usłyszała :D ale tylko Snape może być na tyle dziwny żeby chodzić w takie miejsca :P
OdpowiedzUsuńCiekawe kogo Quincy przyprowadzi (o ile kogoś mu się uda namówić, ha ha ha ha ha) :)
Pozdro!