poniedziałek, 24 sierpnia 2015

VI


A/N: Postanowiłam uraczyć migawką z przeszłości, bo kto nie kocha nastoletniego Severa? Na wstępie zaznaczę, że lojalnie uprzedzałam, że mam świra, który niekontrolowanie przeszedł również na bieg wydarzeń i tym sposobem moje fanfiction również są nieodwracalnie… Porąbane. Betowała niezastąpiona Wee. Tymczasem, drodzy Czytelnicy, rozstajemy się na tydzień, ech, a ja tak lubię dodawać rozdziały w napadzie szału weny… Wyjeżdżam na niezasłużony krótki urlop, wracam niebawem. Trzymajcie się i nie dajcie dementorom! 
xoxoxo
Oleńska

Część VI

1977

– Jak ta dziewczyna lata, proszę państwa, czegóż ona nie robi na tej miotle! Branwen Owens zagina prawa fizyki, jednoręka szukająca w tym momencie… Co?! Co ona wyprawia, Merlinie dopomóż! Regulus Black właśnie opuścił posterunek, Hermes Westwood widzi swoją szansę, przejmuje kafla! Leci prosto na bramkę Ślizgonów, Gryfoni przegrywają tylko jednym golem, a Black goni własną szukającą! Panie i panowie, leci za nią w dół boiska, trybuny Slytherinu wstrzymują oddech, szanowni państwo, ona jest obłąkana, nie może poważnie rozważać Zwodu Wrońskiego…! Profesor Dumbledore podniósł się z miejsca, a Branwen Owens staje na miotle, szanowni państwo, ona stoi na swojej miotle bez trzymanki! Jest dwa metry nad ziemią, to samobójstwo, nie mogę patrzeć! I… MERLINIE, SKOCZYŁA NA BOISKO! TA SZALONA DZIEWCZYNA NIE MA SERCA DLA PUBLICZNOŚCI, SZANOWNI PAŃSTWO – ZŁAPAŁA ZNICZA! ŚLIZGONI WYGRYWAJĄ! SLYTHERIN CZWARTY RAZ Z RZĘDU ZDOBYWA PUCHAR!

***

Horacy Slughorn zdawał sobie sprawę, że jego przedmiot nie należał do najbardziej lubianych przez uczniów. To mogłoby przeszkodzić komuś mniej zdeterminowanemu do zdobycia popularności wśród młodych ludzi, ale nie jemu. Horacy Slughorn żywił się i oddychał ludzką atencją. Potrzebował jej do życia, bez aprobaty tłumu przestawał istnieć. Dobrze, że wpadł na pomysł Klubu Ślimaka, inaczej pewnie zwiądłby i usechł. 
Branwen Owens lubiła opiekuna swojego domu, wszyscy Ślizgoni za nim przepadali, nienawidziła natomiast jego przedmiotu i nie mogła się doczekać egzaminów końcowych. Po SUMach będzie mogła pożegnać się z miksturami i wywarami raz na zawsze. Nigdy jej nie wychodziły, potrzebowała asysty w krojeniu czegokolwiek i zdawała z klasy do klasy tylko dlatego, że była Ślizgonką i esencjonalną częścią szkolnej drużyny quidditcha, a wszyscy wiedzieli, że profesor Slughorn w pewien sposób kolekcjonował zdolnych ludzi. Jednoręka szukająca na pewno nie przerwie kariery po szkole, jej sympatia była mu zatem zwyczajnie potrzebna. 
Bran nigdy nie przypuszczała, że eliksiry mogłyby się do czegoś przydać, naprawdę zamierzała do nich nie wracać, ale życie miało wobec niej zgoła odmienne plany. Znienawidzony przedmiot stał się pierwszą życiową lekcją z cyklu „Nigdy nie mów nigdy“. 
Listy przyszły w piątek po południu. Powinno ją to zdziwić, zwykle sowia poczta zjawiała się rano, ale nie zastanawiała się nad tym za bardzo. Ślizgoni wciąż byli w świetnych nastrojach po wczorajszym meczu, a profesor McGonagall – nadal nie w sosie. Po zejściu z boiska kilka osób nawet zrobiło sobie z Bran zdjęcie, złapanie znicza w ten sposób okazało się spektakularne, nie miała pojęcia jakim echem się to odbije. Podczas lunchu co chwila ktoś do niej podchodził, by poklepać ją po ramieniu albo opowiedzieć, że napędziła wszystkim niezłego stracha. Każdy był prawie pewien, że będą ją zaraz zbierać z boiska. Oczywiście wczoraj Pokój Wspólny domu Węża aż huczał od imprezowania, nawet profesor Slughorn solidarnie przyłączył się na chwilę do świętowania. Barty Crouch wygrał niemal wszystkie zakłady i zdradził Bran w tajemnicy, że jak zwykle najwięcej szans miała wersja, że w końcu spektakularnie zginie podczas meczu. Wszyscy byli pełni podziwu dla szukającej i jednocześnie już dawno uznali, że jest kompletnie stuknięta. Nic  w tym dziwnego, Branwen była nieustraszona i bardzo, bardzo lekkomyślna, ale czego się nie robi dla drużyny. 
Podczas tych radosnych rozmów, nagle do jej talerza wpadła oficjalnie wyglądająca koperta, a zaraz potem druga. Z początku przyszło jej do głowy, że ojciec jakimś cudem dowiedział się o wczorajszych wybrykach i przysłał list z reprymendą, ale zaraz odrzuciła te myśli. On nigdy nie wysyłał listów, a zdarzyło jej się już przecież wywinąć dużo gorsze numery. Szybko zabrała kopertę i wyszła z Wielkiej Sali, później gratulując sobie w duchu dobrej decyzji. Nie chciałaby otwierać czegoś takiego przy wszystkich. Data była sprzed kilku dni, mugolska poczta nie dochodziła bezpośrednio do Hogwartu, wszystko przekazywano przez oddział w Hogsmeade. Pierwsze oficjalne pismo ze szpitala informowało ją, jako jedynego członka rodziny, że jej ojciec trafił na oddział intensywnej terapii, a drugie, że jest w stanie krytycznym. Zapadł w śpiączkę. Potem nastąpiło długie zdanie opisujące nieodwracalne ustanie funkcji mózgu, którego już nawet dokładnie nie przeczytała.
Nagle wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. To, co zrobiła później, zrobiła całkowicie mechanicznie. Poszła do dormitorium po swoją miotłę i olała popołudniowe podwójne eliksiry. Nie mogła myśleć. Nie miała siły, żeby myśleć. Czy szkoła już wie? Chyba nie. Ktoś już by ją wezwał do dyrektora. To jej dało trochę czasu. Nie mogła z nikim rozmawiać. Jeszcze nie miała planu. Tylko w powietrzu potrafiła zebrać się w sobie, a teraz musiała postanowić co robić. Była bezradna. Okrążyła zamek już trzy razy, przeleciała nad Zakazanym Lasem co najmniej cztery i wciąż nie wpadła na żaden pomysł. Słońce powoli zachodziło, a ona była bezsilna. Od sierpnia znowu zaczął kaszleć. Czemu nie została w domu? Pęd powietrza przynajmniej sprawiał, że nie mogła się rozpłakać.
Przeczytała wszystko na temat chemioterapii kiedy zabrali go na oddział po raz pierwszy. Miała najwyżej siedem lat. Kiedy skończyła dziesięć, znała już na pamięć połowę wykresów anatomicznych i ważniejsze statystyki medyczne dotyczące raka płuc. Pół życia spędziła na oddziale intensywnej terapii. Czytała mu książki, zabijała czas, uzależniła się od kawy – może dlatego nie urosła? W życiu nie była tak przerażona, gdy okazało się, że będzie musiała jechać do Hogwartu. Kto się nim zajmie, jeśli nie ona? Teraz pytanie brzmiało: kto w najgorszym wypadku zajmie się nią? I czy ktoś poinformował już szkołę? Miała nadzieję, że nie. Całe szczęście, że leżał w mugolskim szpitalu, gdyby to był Święty Mung, pewnie dowiedziałaby się dziś rano osobiście od Slughorna, a tego by nie zniosła. Jeszcze by się rozpłakała publicznie, a tak przynajmniej mogła rozważyć wszystko samodzielnie, jak zawsze. 
Nie miała nikogo innego oprócz ojca, to znaczy – miała, ale nie wiedziała gdzie ta kobieta aktualnie przebywa, natomiast wizja sierocińca była coraz bardziej realna i coraz bardziej upiorna. Gdyby tylko znalazła jakiś sposób, żeby oszukać mugoli… Mogłaby pracować. Mogła udawać, mogła… Podleciała do wieży północnej i prawie zderzyła się z murem. Branwen Owens wpadła na pierwszy bardzo szalony pomysł swojego życia, który zapoczątkował wiele następnych. Musiała znaleźć sposób, by stać się swoją zaginioną matką i znała bardzo konkretną osobę, która mogłaby jej w tym pomóc. Oczywiście za odpowiednią opłatą.
Znalazła go tam, gdzie nie spodziewał się być znalezionym, ale ona doskonale znała wszystkie zakamarki błoni i niedostępne części zamku. Jak zwykle ukrywał się gdzieś na Wieży Astronomicznej, przed zachodem słońca nikt tam nie zaglądał, więc miał święty spokój. Podleciała do niego i zatrzymała się gwałtownie w powietrzu. Oczywiście, palił i odwracał się co chwila, czy nie nadchodzi żaden nauczyciel. I tak wszyscy musieli wiedzieć, kogo on oszukiwał? Przecież notorycznie śmierdział szlugami.
– Cześć, Snape! – zakrzyknęła nadzwyczaj głośno, żeby go przestraszyć, a on prawie połknął papierosa. Zaniósł się kaszlem, a oczy zaszły mu łzami. Uśmiechnęła się z satysfakcją, podleciała bliżej, zeskoczyła z miotły i oparła ją o ścianę.
– Mam do ciebie romans.
– Nie przyjmuję nowych zleceń. Mam owutemy – powiedział słabo, nadal trochę kaszląc. Potem wyrzucił niedopałek na ziemię, pogrzebał w torbie i wcisnął jej kawałek pergaminu. 
– Co? Co to jest? 
Równym, wąskim i dość nerwowym pismem ktoś rozrysował na nim cennik. Osobno rozpisana długość i zawiłość możliwych do kupienia esejów, eliksiry i ewentualne oceny, które można za nie uzyskać, mikstury do własnego użytku, no i oczywiście – ceny. Cały Snape. Pedantyczny do bólu. Złożyła niecierpliwie pergamin na pół, co wywołało lekkie drgnięcie lewej powieki. Ach tak. Dziwaczny Severus i jego tiki nerwowe. Nie wiedziała czemu, ale zawsze wzbudzał w niej jakiś podskórny dreszcz niepokoju. Był… Alarmujący, mówiąc delikatnie. Im starszy, tym bardziej zdziwaczały się robił. Aż strach myśleć jakie kuriozum będzie z tego na starość.
– Niepotrzebne mi to, musisz mi pomóc w czymś innym. – Wcisnęła mu cennik z powrotem.
– Nie mam czasu – prychnął kpiąco i wyciągnął kolejnego papierosa z niemal pustej paczki. Zauważyła, że były mugolskie, jej ojciec palił dokładnie te same. Wzdrygnęła się mimowolnie.
– Dorzucę fajki.
Czujnie zasłonił palcami markę i zmrużył oczy. 
– Nie. – Wiecznie nieumyte włosy opadały mu na oczy, a z gardła wyrwał się zniecierpliwiony warkot. Zapalił papierosa różdżką.
– Snape, proszę, to ważne! – Zaczynała się robić zdesperowana, a to nie była najlepsza droga negocjacji ze Snape’em. Nie szkodzi, nie miała teraz czasu na gierki.
– Nie. Mam. Czasu! – warknął. – Być może to do ciebie nie dociera, Owens, ale pozwól, że ci wyjaśnię tak prosto, żebyś najlepiej zrozumiała: nie każdy facet w tej szkole jest fanem quidditcha i zrobi wszystko, co zechcesz. – Wskazał podbródkiem na  jej miotłę. – Wracaj do swoich mięśniaków z drużyny, jestem pewien, że będą… Wniebowzięci, jeśli tylko ich o coś poprosisz. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie, a zaraz potem jego twarz wykrzywił ten sam pełen pogardy grymas, który szpecił ją codziennie. 
– Ugh, jesteś niemożliwy! – Potarła policzek ręką i złapała go za łokieć, kiedy odwrócił się do niej plecami. To był błąd, błyskawicznie stanął z nią z powrotem twarzą w twarz i to tak szybko, że nawet nie zdążyła pisnąć, a potem przystawił jej do gardła różdżkę.
– Nie. Dotykaj. Mnie – warknął, wciąż z papierosem w zębach. – Zjeżdżaj!
Pokręciła głową ze zniecierpliwieniem. Dlaczego musiał być tak trudny?
– Snape, ja naprawdę nie znam nikogo innego, kto mógłby mi z tym pomóc. To ważne. Naprawdę ważne, nie mam za wiele czasu!
Nadal nie zabrał różdżki, teraz parsknął drwiąco i dmuchnął jej dymem w twarz.
– Sądzisz, że jak będziesz się podlizywać, to ci pomogę? Pieszczoszka Slytherinu… Myśli, że może mieć wszystko, czego zapragnie. 
– Snape, ty beznadziejny rarogu, potrzebuję…
– Teraz mnie obrażasz? – Uniósł brew. – Świetnie ci idzie ta negocjacja. 
– Słuchaj, potrzebuję cię, dobra? Nie mogę czekać, dam ci co zechcesz! Czemu się tak patrzysz?
Wbijał w nią chwilę bardzo badawcze spojrzenie, a potem szybko pokręcił głową.
– „Można chcieć użyć czasami trucizny, a trucicielem gardzić, jak ja tobą“? – Znowu uśmiechnął się w ten sam drwiący sposób. 
– Wiem, wiem. – Machnęła ręką. – Shakespeare, świetnie. Słuchaj!
– Wiem, że to Shakespeare, Owens! – syknął. – Nie jestem idiotą, po prostu zawsze myślałem, że ty jesteś.
– Mhm. Tak, dobrze. Zabierz tę różdżkę. Mam pieniądze, jestem w stanie…
– Mówię poważnie, jak to poznałaś?
– Do moich wielu talentów należy skończenie mugolskiej podstawówki i przyswojenie podstawy programowej, czy mogłabym w końcu…!
Pokręcił głową i spakował swoją torbę.
– Nie – prychnął, a potem spojrzał na nią wyniośle, co Bran się bardzo nie spodobało, więc zadarła głowę do góry, z trudem powstrzymując chęć tupnięcia nogą. Widocznie zobaczył coś po prostu w jej oczach, chociaż równie dobrze z jego zdolnościami do czarnej magii mógł czytać w myślach, kto wie? Jego wyraz twarzy był coraz bardziej kpiący, a już myślała, że osiągnął apogeum. – Jak mam dotrzeć do tej twojej twardej czaszki, Owens? Jestem. Na. Urlopie! – Dmuchnął w nią znowu dymem, ale zabrał różdżkę. 
Zaczęła kaszleć, chociaż zrobiła to raczej dla zasady. Zignorował ją. Odwrócił się powoli, wywalił niedopałek i zarzucił na ramię ciężką torbę. Nie bez powodu zawsze się chwiał przy chodzeniu i miał skrzywioną postawę. Te wszystkie ciężkie tomiszcza, które ze sobą taszczył… Z pewnością nie urywały jeszcze nieszczęsnego bagażu tylko dlatego, że zabezpieczył pasek zaklęciem. Poczuła, że jest w desperacji. Nie mógł tak po prostu odejść, musiał jej pomóc, to była sprawa życia i śmierci! Dosłownie. Jej życia.
– Musisz mi dać eliksir wielosokowy, żebym mogła się zmienić w moją martwą matkę! – zawołała za nim. 
Przystanął. Jej serce zabiło odrobinę szybciej, czekała w napięciu na odpowiedź. Odwrócił się do niej przodem, w świetle zachodzącego słońca jego blada twarz nabrała jakiejś osobliwo-chorobliwej poświaty, a oczy – bardzo niepokojącego wyrazu. Potem uśmiechnął się tak, że aż się wzdrygnęła. On naprawdę był jakiś… Inny.
Tego jednego dnia Branwen Owens dostała od życia kolejną lekcję – Severus Snape nie będzie twoim przyjacielem i nie będzie ci współczuł, ale może pomóc. Oczywiście tylko wtedy, gdy uzna, że sprawa jest na tyle ciekawa, by była warta zmarnowania jego cennego czasu.
W retrospekcji być może nie powinna była trzymać w tajemnicy przed Snape’em tylu szczegółów swojego szalonego planu, łatwo przewidzieć, że to tylko podsyciło jego ciekawość. Bycie bardziej szczerą mogło nieco ułatwić współpracę, ale w końcu okazało się, że trud ukrywania czegokolwiek przed starszym Ślizgonem poszedł na marne. Słynny intelekt Severusa nie był tylko pokazowy, w ostateczności wielu rzeczy po prostu domyślił się sam. Miał do tego talent, o czym zdążyła się przekonać na własnej skórze. On zwyczajnie jakimś sobie tylko znanym sposobem wiedział o rzeczach, o których nie miał prawa mieć pojęcia, a jednak miał. Branwen udało mu się przejrzeć bardzo łatwo. 
Po pierwsze, jej matka nie była martwa, po prostu miała swoją córkę gdzieś. Po drugie, w toku rozumowania młodszej Ślizgonki było stanowczo zbyt wiele dziur, by ktoś się w końcu czegoś nie domyślił. Po trzecie – plan nie miał prawa zadziałać, choć trzeba było przyznać jej parę punktów za brawurę. Nie uznał jednak za stosowne informować Bran o swoich spostrzeżeniach, nie za to mu płaciła, a Severus został opłacony więcej niż hojnie. Zaśpiewał sobie niezłą cenę za użyczenie mikstury ze swoich prywatnych zapasów, ale wiedział, że wyłoży kasę. Była zdesperowana, a on zyskał szansę na faktyczną wyprowadzkę od ojca zaraz po Hogwarcie. Dotąd tylko się odgrażał, a teraz ta głupia gówniara faktycznie mu w tym pomoże. O czym, również, nie zamierzał Bran informować, po co jej wiedzieć takie rzeczy. 
W swoich zapasach Severus miał tylko jeden eliksir wielosokowy – nie ze względu na trudność w przygotowaniu, to nie było dla niego problemem, ale akurat ta substancja mogła go wpędzić w niezłe kłopoty w szkole, więc lepiej ograniczyć podaż. 
– Masz włosy? – zapytał niecierpliwie, wyjąwszy z teczki szczelnie zakręconą małą butelkę z szarą mazią. 
Bran stała pod ścianą pustej klasy Slughorna, patrząc na Snape’a nieufnie. W końcu podeszła do niego i wyjęła ze szkolnej torby reklamówkę z Marks&Spencer. Podała mu ją. Zajrzał z irytacją do środka, a potem zmrużył oczy. 
– Mam sobie wygrzebać? Co to jest? 
– Ja tego nie dotknę – powiedziała stanowczo.
Severus bez żadnej delikatności wyciągnął z siatki błękitny kardigan. Jedyna rzecz jaką matka zostawiła po sobie, musiała go zapomnieć przy pakowaniu. Bran znalazła zgubę lata temu, na dnie jej szafy, i w tajemnicy przed ojcem zabierała ze sobą co roku do Hogwartu. Nie chciała, żeby się dowiedział, bała się, że mógłby zrobić coś głupiego, ale też z jakiegoś powodu nie mogła tego tak po prostu wyrzucić. 
Ku jej zdumieniu, Snape nic nie powiedział, a przygotowała się na każdą możliwą uwagę czy sarkazm. Milczał i przyglądał się chwilę. Bardzo uważnie. Te czarne oczy były niepokojące, jak dwa tunele bez wyjścia. Odwróciła hardo głowę, zaciskając szczęki. Zrobił krok w jej stronę, ale potem jak gdyby się rozmyślił. Odszedł szybko do stojącego w kącie klasy stołu i rozłożył na nim sweter. Bran wciągnęła gwałtownie powietrze, kiedy wyjął różdżkę i rzucił jakieś zaklęcie, ale nie wiedziała jakie. Było niewerbalne. Moc jaką posiadał sprawiała, że czuła się w jego towarzystwie jeszcze bardziej niepewnie. Co jeszcze potrafił? 
Profesor Slughorn udostępniał Severusowi swoją klasę, chociaż teoretycznie nie powinien, ale Snape był wzorowym studentem i jego najzdolniejszym uczniem, więc pozwalał mu warzyć swoje eliksiry po godzinach i przymykał oko na szkolny regulamin.
– Masz. – Snape wcisnął jej do ręki małą butelkę, po tym jak dodał do niej włos.
Bran zawahała się nieco, ale potem wzięła eliksir i bez słowa zwłoki wypiła pierwszy łyk. Czuła na sobie wzrok Snape’a, więc zamknęła oczy i nie przestała przełykać śluzowatej substancji, chociaż zbierało jej się na wymioty. Potem poczuła jak całe ciało pali ją od środka, zwłaszcza prawa ręka, której przyzwyczaiła się po prostu… Nie czuć. Zachwiała się i pewnie by na coś wpadła, gdyby nie złapał jej za nadgarstki i nie utrzymał w pionie. Patrzyła na niego przerażona, czując jak się zmienia, robi się wyższa, nogi się wydłużają, bluzka robi się za mała we wszystkich miejscach, gdzie zwykle nie była, a do tego rosną jej włosy, które opadły kaskadą aż do pasa. To dopiero było dziwne, matka miała krótkie włosy. Na wszystkich zdjęciach.
Bran zobaczyła przed sobą ognistorude pasma i krzyknęła z przerażenia. Spojrzała na Snape’a, który wciąż ją trzymał i bardzo uważnie się przyglądał. Czy ten… Czy on naprawdę…?! Powinna była się domyślić, że jest nienormalny!
– Ty absolutny psycholu! – Dopadła do niego, zanim zdążył ją powstrzymać zabrała mu różdżkę, cisnęła w kąt i przywaliła mu przepięknym lewym sierpowym, skutecznie łamiąc mu nos. Snape zrzucił ją z siebie, warcząc i plując krwią. Tego się nie spodziewał. Czy mógł coś namieszać w eliksirze? Czy mogła mieć halucynacje? Nie, niemożliwe, nie popełniał takich błędów. – Ty obrzydliwy zboku, Lily Evans?! Naprawdę?! Ty kompletna gnido, paskudny padalcu, zamorduję cię! Zrobię ci z dupy hogwarcką masakrę miotłą mechaniczną! – Złapała jeden z mniejszych słoików i cisnęła nim o ścianę. Snape zakrył się szatą, z trudem unikając obryzgania formaliną.
– Przestań! Uspokój się, ty beznadziejna kretynko, o czym ty mówisz?! – Wstał i zaraz znowu schował się za biurkiem Slughorna, bo w jego generalnym kierunku poleciało kilka fiolek z eliksirami.
– Owens, nie! To wszystko jest…! OWENS! MOŻE ZAJŚĆ REAKCJA, TO MOŻE WYBUCHNĄĆ, DO CHOLERY CIĘŻKIEJ, NIE RZUCAJ TYM! – Wyskoczył zza biurka i złapał ją za nogi. Upadła na ziemię, miotając się jeszcze, ale chwycił ją za ramiona i przycisnął do podłogi. Dyszał ciężko, ze złamanego nosa kapała mu krew i spadała wielkimi kroplami na jej koszulkę.
– Ty beznadziejna idiotko. – Głos mu złagodniał, próbował ją uspokoić, bo szczerze mówiąc spodziewał się każdej reakcji, tylko nie tej. To było tak irracjonalne, że aż nie miał czasu być naprawdę zły. – Nie zmieniłem cię w Lily Evans. Dlaczego Lily Evans! Co ci przyszło do głowy? – Miotał się pomiędzy bezgranicznym zdumieniem a chęcią zaduszenia jej gołymi rękami. 
– Jasna cholera, oczywiście, że tak! Pół szkoły wie, że się w niej kochasz, ty obrzydliwy-…!
– Zamknij się wreszcie! – Przycisnął ją całym ciężarem do podłogi. – Ktoś tu przyjdzie. Cicho! Twoja matka była ruda. Włos… Włos był długi i rudy. Nie wiem czego ode mnie chcesz! 
– Co? – Pokręciła stanowczo głową. – To niemożliwe! Moja matka była blondynką!
– Ty nie jesteś.
– Mój ojciec ma czarne włosy, co to ma do rzeczy?! Chcesz tu leżeć i rozprawiać o genach dominujących?!
– Więc to nie jej sweter – stwierdził trzeźwo.
– Oczywiście, że jej! 
– Może go komuś pożyczyła? Może… – Przekrzywił głowę, patrząc na nią, a ona wiła się pod nim, nie mogąc nic zrobić. – Wyglądasz jak ty. To znaczy nie jak ty, ale jesteś podobna. Chyba. – Przyjrzał się lepiej. – Tylko o wiele ładniejsza.
– Jesteś obrzydliwy, zabieraj łapy z mojej matki! – warknęła.
– Byłoby łatwiej gdybyś spojrzała na siebie w lustrze i sama oceniła, czy to faktycznie twoja matka.
– Więc mnie puść!
– Tylko jeśli obiecasz, że niczym więcej nie rzucisz. – Zmarszczył odruchowo nos, ale zaraz tego pożałował i syknął głośno, przymykając oczy. Powinien być przyzwyczajony, obrywał już gorzej, choć nigdy od dziewczyny… Wiedziała jak przywalić, do tego jeszcze nie swoją ręką. W sumie dobrze, że nie jest sobą, Branwen Owens we własnej skórze była o wiele bardziej wysportowana, a złamany nos i tak bolał jak cholera.
W końcu ją puścił, ale nie miała szans ocenić kim jest, bo do klasy wszedł Horacy Slughorn, a za nim Minerwa McGonagall.
– Panie Snape – powiedziała surowo. – I… Kim pani jest?

***

Całe zajście uszło jej na sucho, jemu odebrano wszystkie przywileje i zagrożono wyrzuceniem z Hogwartu. Nie powiedziała nic na jego usprawiedliwienie. Stchórzyła i skorzystała z łutu szczęścia i faktu, że Albus Dumbledore dał jej taryfę ulgową. Tłumaczył wszystko miłością i stratą, a ludzie robią z desperacji bardzo głupie rzeczy. To lato i każde kolejne aż do uzyskania pełnoletniości miała spędzać w Domu Dziecka numer dwa w Holyhead. Dopiero kiedy się tam znalazła, dotarło do niej wszystko, cała powaga sytuacji i fakt, że teraz jej życie miało się zmienić o sto osiemdziesiąt stopni.
Nie wiedziała jak, nie wiedziała kiedy, ale gdy wróciła wieczorem do pokoju, który dzieliła z dziesięcioma innymi dziewczynami, znalazła na swoim łóżku strzępki błękitnego swetra. Bez namysłu zebrała je i wyrzuciła do kosza. Snape zemścił się wyjątkowo subtelnie, aż za bardzo subtelnie jak na jego podejrzaną osobę. Po jakimś czasie uznała, że chodziło raczej o to, by pokazać jak niskie miał o niej mniemanie, a do tego, że zemsta w tej sytuacji byłaby poniżej jego godności. Mogła to zrozumieć. Przez jedną godzinę w swoim życiu była kimś innym, nigdy nie dowiedziała się kim i miała nadzieję, że nigdy się nie dowie, ale Severus raczej do końca świata nie przestanie być sobą. To było niejako pocieszające.

***

1993

Pink Floyd, kilka wspomnień i już robiła się sentymentalna. Nie tak miało być. Jedynym znanym jej na to sposobem było złapanie za miotłę i zrobienie kilku okrążeń. To nadal skutecznie oczyszczało głowę, chociaż nie eliminowało wyrzutów sumienia.
Jesień z pewnością nastała, nie pozostawiła co do tego już żadnych wątpliwości, zrobiło się zimno, a wieczory stawały się coraz ciemniejsze, dlatego Bran w pierwszej chwili myślała, że to, co zobaczyła musiało jej się przywidzieć. Też chciał się przewietrzyć? Tu? Nie mogła w to uwierzyć, chociaż niepotrzebnie. Snape był mężczyzną głęboko zakorzenionych nawyków. 
Stał na Wieży Astronomicznej i palił papierosa jak gdyby czas się nie cofnął, chociaż teraz nie oglądał się nerwowo za siebie. Zastanowiło ją, czy uda jej się go zaskoczyć. Miała lepszą miotłę, była dużo szybsza niż kiedyś, ale nie doceniła mocy upływu czasu. Był czujny, chorobliwie czujny. Nawet nie zauważyła, kiedy machnął różdżką. Merlin jeden wiedział jakiej magii musiał użyć, bo teoretycznie Błyskawicy nikt nie mógł być w stanie zauroczyć, choć powinna w końcu zakodować sobie w głowie, że nie należało nie doceniać umiejętności Severusa Snape’a.
Prawie spadła z miotły, ale przytrzymała się nogami i teraz wisiała głową w dół, jedną ręką ściągając za dużą bluzę. Jakoś nie miała ochoty pokazywać światu bielizny,  a już zwłaszcza nie jemu. Świetnie. Wprost cudownie. Gdyby nie fakt, że było prawie ciemno, pomyślałaby, że Snape się uśmiecha. Tak, to mógł być akurat jego porąbany rodzaj humoru, z pewnością. 
– Owens. – Dmuchnął w nią dymem z papierosa. – Niech zgadnę. Masz do mnie romans?







3 komentarze:

  1. No ja mam nadzieję, że jednak się jeszcze dowie, w kogo się wtedy zmieniła! Ten wątek zdecydowanie zasługuje na wyjaśnienie. Tymczasem, do konkretów: Bran poważnie narozrabiała i mimo mojej tradycyjnej obojętności na szczęścia i nieszczęścia Snape'a, tym razem było mi go żal. Ale nie zmienia to faktu, że postać Bran nadal mi się niezmiernie podoba. Jest taka żywa, wyrazista i nietuzinkowa - żadna Maryśka Zuzanna, która zawsze staje na wysokości zadania, ratuje galaktykę i okolice, zdobywa wymarzonego faceta i jednocześnie ma idealnie naniesiony samoopalacz na nogi. Bran jest bardzo ludzka: i w swoich pomyłkach i w swoich wyborach. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że nie robisz z tego typowego romansidła o gapieniu się w gwiazdy i macaniu pod Wierzbą Bijącą (chociaż w sumie to by była bardzo ciekawa scena - biorąc pod uwagę potencjalne ofiary śmiertelne). Tja, stary nietoperz zdecydowanie potrzebuje baby z charakterem. Nikt inny nie zbierze go do kupy. I precz z Lilką! Snape bardzo zgrabnie oddalił ten pozew, wysoki sądzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. JA! JA! Ja kocham nastoletniego Seva! .... a nie. czekaj. ja kocham każdego Severusa :D Powinnam się leczyć?!
    Sprawa rudej w swetrze musi zostać wyjaśniona. Zdecydowanie to byłby dobry temat na artykuł :) Bran trochę mnie zawiodła swoim zachowaniem po aferze... Ale w końcu jest ślizgonką a to zobowiązuje :)
    Wracaj z wakacji z nową dawką długich rozdziałów! :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Snape nastoletni o wiele bardziej chwyta za serce niż bieżący. Ma w sobie ten uroczy bunt, burzę i napór, weltschmerz i co tam jeszcze. Podobała mi się koncepcja cennika i hurtowego pisania esejów. Pasuje do niego, pochodząc z takiej rodziny musiał sobie dorabiać i na pewno nie miał łatwo. Och, nastoletni Snape <3
    Muszę też przyznać, że po raz pierwszy serducho mi lekko drgnęło przy Owens. Wiesz, że jej nie lubię, prawda? I sposób, w jaki potraktowała Severusa, też i się absolutnie nie spodobał, ale z drugiej strony - można to wszystko jakoś zrozumieć. W każdym razie, o ile wcześniej tylko mnie irytowało, teraz poczułam do niej nić sympatii.
    No i wiesz, że będziesz musiała napisać więcej o jej matce/tajemniczym rudzielcu? Umarłam przy Lily Evans! Byłby naprawdę obłąkany, gdyby to zrobił, chociaż... Chyba Owens wspomniała, że za udzieloną pomoc zrobi (mniej więcej) wszystko, si? Buahaha. Nie, nie chcę iść tą drogą, złe myśli, złe, złe! I kanoniczne Snily też jest złe, złe, obrazoburcze!
    Dobra, wyżyłam się, lubię świat nieco bardziej, kłaniam się i żegnam,
    M. Szalona

    OdpowiedzUsuń