piątek, 21 sierpnia 2015

IV

A/N: Dziękuję za wszystkie cudowne komentarze! Betowała Wee, która jest genialną betą i wie, że gryfońskie krawaty się nie… Zginają ;)

Część IV

Robert był chłopcem absolutnie przeciętnym, od całkowicie regularnych rozmiarowo stóp, aż do czubka przyklapniętej, ciemnoblond czupryny. Nie wzbudzał sensacji, jego wygląd nie zapadał w pamięć. Tak, na pierwszy rzut oka nie było w Robercie nic, co odróżniałoby go od innych jedenastoletnich chłopców, ale my, ludzie, powinniśmy w końcu się nauczyć, że nie należy ufać pierwszym, ani tym bardziej drugim wrażeniom.
Robert Wilson urodził się z pewnym niezwykłym talentem. Ten mały przeciętniak z południowo-wschodniego Londynu był prawdziwym czarodziejem, uczęszczał nawet do najlepszej szkoły magii w kraju. Jako osobę z mugolskiej rodziny wyróżniało go na przykład to, że w ogóle miał świadomość istnienia kogoś takiego jak mugole i, co ważniejsze, czarodzieje. Jego rodzice natomiast od dawna wiedzieli, że ich dziecko jest dosyć szczególne, żaden list od żadnego dyrektora Dumbledore’a nie musiał im tego specjalnie udowadniać. Odkąd skończył siedem lat, Robert ogłosił rodzinie, że kiedy dorośnie, zostanie magikiem. Przy każdej okazji wyjmował ludziom monety zza ucha, kazał losować karty i sprawiał, że przedmioty znikały – na szczęście nie dosłownie, inaczej pani Wilson musiałaby się gęsto tłumaczyć swojej teściowej w sprawie zaginięcia tej, skądinąd paskudnej, ślubnej wazy.
Kiedy w jedenaste urodziny Roberta na progu mieszkania Wilsonów stanęła wysoka, siwowłosa kobieta o surowym wyrazie twarzy, można powiedzieć, że jego rodzice nie byli aż tak zaskoczeni jak powinni, zwłaszcza po tym jak usłyszeli co miała do powiedzenia:
– Nazywam się Minerwa McGonagall. Jestem zastępcą dyrektora w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart – ogłosił tajemniczy gość, marszcząc delikatnie swój zgrabny, lekko zadarty nos, na którym spoczywały prostokątne okulary w czarnych oprawkach. Matka Roberta westchnęła, jak gdyby się tego spodziewała, i odsunęła się, robiąc jej przejście.
– Naturalnie – powiedziała tylko. – Proszę wejść, pani McGonagall.
– Profesor McGonagall, jeśli łaska – poprawiła ją czarownica i weszła do mieszkania, rozglądając się dookoła. Jeśli nawet była zdziwiona zachowaniem pani Wilson, nie dała tego po sobie poznać. – Mają państwo uroczy dom.
Większą część swojej przygody z mugolską szkołą podstawową Robert przechodził w dziecięcej czarnej pelerynie, a jego rodzice byli z tego powodu wzywani na dywanik dość regularnie. Można sobie zatem wyobrazić, że z perspektywy skrojenia sobie u madam Malkin prawdziwych szat czarodzieja chłopiec będzie raczej zachwycony, chociaż nic nie wprawiło go w taką euforię jak magiczna różdżka. Hogwart był z pewnością spełnieniem marzeń Roberta, a jego psotna natura znalazła idealne ujście w fakcie bycia przyjętym do Gryffindoru. Tam nikt by się nie spodziewał ślizgońskiej przebiegłości.
– Jesteś pewien? – zapytała Tiara Przydziału, a Robert pokiwał gorliwie głową.
„Przecież muszę kogoś ogrywać w karty!“, pomyślał, wykalkulowawszy na chłodno swoje szanse, gdy tylko Tiara skończyła śpiewać piosenkę. Mógłby przysiąc, że kapelusz się zaśmiał, chociaż przecież nie był nierozsądny i wiedział, że kapelusze nie potrafiły robić podobnych rzeczy.
– Zatem niech tak będzie, młody panie Wilson! GRYFFINDOR!
Gdyby Robert wykazał się odrobinę większą spostrzegawczością, choć niewielu jedenastoletnich chłopców to potrafiło, zobaczyłby wtedy w oczach profesor McGonagall lekki niepokój. 
Świeżo upieczony adept sztuki magicznej po tygodniu dał się poznać jako ten, z którym absolutnie nie należy grać w karty, jeśli nie chce się stracić całej kolekcji gargulków i połowy kieszonkowego. Prefekt Weasley, który nakrył Wilsona na korytarzu gdy ten właśnie sprawił, że czyjaś różdżka zniknęła, prawie padł ze zdumienia. Pierwszoroczniak, który opanował zaklęcia znikania! Na wielkiego Merlina!
– Gdyby był rudy, pomyślałbym, że to jeden z was, daję słowo. – Lee Jordan leżał wygodnie na kanapie w Pokoju Wspólnym i obserwował, jak Robert zabawia grupkę dziewczyn sztuczkami karcianymi.
Fred przez cały czas siedział na oparciu kanapy i śledził ruchy rąk małego Gryfona, starając się dostrzec jakiś błąd. Kiedy Wilson wyjął zza ucha koleżanki brakującą damę kier, Weasley aż podskoczył.
– Niemożliwe! – wykrzyknął, a George wybuchnął głośnym śmiechem.
– Musimy go wziąć pod swoje skrzydła, Freddy! Dzieciak ma talent.
– Ani myślę! W głowie się nie mieści…!
Ci, którzy nie pochodzili z mugolskich rodzin, ciężko przyswajali pojęcie „iluzji“. W ogóle nie akceptowali go ci, którzy nie mieli poczucia humoru – lub też mieli je głęboko schowane pod twardą powierzchnią jadowitego sarkazmu i niechęci. 
Robert Wilson był niezwykle pilnym uczniem. Starał się zrobić wrażenie na każdym nauczycielu, a w swojej dziecięcej determinacji uparł się, że największe zrobi na niedostępnym mistrzu eliksirów, który z jakiegoś powodu bardzo przypadł młodemu magikowi do gustu. Dlaczego? Nikt nie wiedział. Ten konkretny profesor zwykle był ostatnią osobą, którą ktoś mógł polubić. Kiedy Gryfonowi nie wyszła kolejna podstawowa mikstura, był wprost niepocieszony. Snape – wprost wniebowzięty. Podczas tej jednej lekcji eliksirów udało mu się już odjąć Gryffindorowi ładną ilość punktów. Prędzej padnie, niż pozwoli Dumbledore’owi kolejny raz odebrać jego domowi to, co mu się słusznie należało. W tym roku był naprawdę zdeterminowany, ta maskarada z Chłopcem Który Przeżył trwała już zbyt długo. Puchar Domów od trzech lat ciążył Severusowi na wątrobie, razem z tym przeklętym Potterem, który jakimś cudem zawsze wychodził obronną ręką z każdej kabały – w którą zwykle i tak sam się pakował. Nie miał nawet pojęcia jak bardzo przypominał w tym swojego nadętego ojca.
– Co my tu mamy? Tak, widzę kolejną katastrofę, panie Wilson. – Snape nachylił się nad kociołkiem pełnym zielonej brei, uśmiechając się przy tym z paskudną satysfakcją. – To będzie dodatkowe minus dziesięć punktów za zniszczony kociołek. Cóż za szkoda – dodał, wyraźnie rozkoszując się momentem. – Powinien pan przemyśleć swoją karierę magiczną, tak prosty wywar prawdziwemu czarodziejowi nie sprawiłby kłopotu.
Pierwszoroczni Gryfoni, którzy pomimo młodego wieku już teraz, z tego miejsca, poprzysięgli nauczycielowi wieczną nienawiść i byli tego całkowicie pewni, mamrotali pod nosem obelgi i życzenia rychłej śmierci. Tymczasem Robert wpatrzył się w przerażającego profesora wielkimi oczami, a potem uśmiechnął się szeroko, co Snape’a odrobinę wybiło z rytmu. Co za dziwne dziecko. Czego się szczerzy? Dzieci są takie niepokojące… Czy on też był taki jak był mały? Nie, na pewno nie. Nic podobnego, co za nonsens.
– Naprawdę? Panie profesorze, a co my tu mamy za pańskim uchem? – zakrzyknął Robert entuzjastycznie, po czym udał, że wyjmuje monetę. Sztuczka była, trzeba przyznać, świetnie wykonana, ale Snape wyprostował się zaraz jak struna, oburzony niczym kot, którego ktoś śmiał złapać za ogon.
– Szlaban, jak sądzę! – warknął, ciskając z oczu gromy. Czy to tylko on miał takie wrażenie, czy ludzie wokół niego robili się coraz bezczelniejsi?
Nie, chyba mu się nie wydawało. Branwen Owens była tego prowodyrem, tu Snape miał pewność, tylko nie wiedział jeszcze jak może to udowodnić. Denerwująca wiedźma wpłynęła w pewien sposób na hogwarcką rutynę. Przez nią zmieniła się żelazna zasada, jego ulubiona zasada – ta o pozostawianiu Severusa Snape’a w świętym spokoju amen. 
Nie znosił swoich dawnych znajomych ze szkoły, głównie dlatego, że pozwalali sobie z nim na więcej niż inni. Mistrz eliksirów z trudem znosił w tym roku Lupina, choć ten go przynajmniej nie zaczepiał, ale sam fakt, że Dumbledore postanowił zatrudnić też tę wariatkę sprawił, że poważnie rozważał, czy nie był to subtelny plan wpędzenia go w załamanie nerwowe. Cóż, jeśli już nadejdzie kiedyś ten piękny dzień, przynajmniej dostanie prywatny pokój w Świętym Mungu, biedni magomedycy dawno nie mieli tam rozruchu. Równie dobrze mógł zwariować, czemu nie. Czyż egzystencjaliści nie twierdzili, że prawdziwe życie zaczyna się po osiągnięciu dna? Ilekroć choćby spojrzał w kierunku Branwen Owens, Severus Snape miał wrażenie, że runął na to dno już dawno temu i to z hukiem, a teraz przysypuje go tylko coraz większy stos kamieni. 
Ta niedorzeczna wariatka nie przyszła na śniadanie, już samo to było dostatecznie podejrzane. Później widział jak pierwszoroczni Gryfoni wręcz wpadli na lunch, cali zziajani i przeszczęśliwi. Rzucili się na jedzenie jak gdyby nie jedli od roku, rozprawiając między sobą o tym jak profesor Owens pokazała im na lekcji Zwód Wrońskiego. Nieodpowiedzialna kretynka! Całe szczęście, że przedtem zdołał im odebrać tyle punktów, taki nadmiar wesołości był niezdrowy. Severus siedział przy stole nauczycielskim i wpatrywał się z satysfakcją w stojące pod ścianą ogromne klepsydry z godłem każdego domu. Zdezorientowane magiczne kamienie w tej należącej do Gryffindoru miały nieco kłopotu z przemieszczaniem się we właściwe miejsca. Przeklęta kobieta bez wątpienia rozdawała Gryfonom punkty na prawo i lewo za byle co. Snape miał pewność, że robiła to tylko po to, żeby go wkurzyć.
Bran weszła do Wielkiej Sali chwilę później, równie zmęczona, co młodzi Gryfoni. Gogle zwisały jej krzywo z szyi, koszulka Harpii lepiła się do pleców, na dłoni wciąż miała rękawiczkę, a pod pachą dzierżyła bardzo… Bardzo dużą księgę? Severus zmrużył oczy. Dlaczego nie miotłę? Profesor latania przystanęła przy stole Gryffindoru, wymieniając radosne uwagi. Naprawdę, to było bezmyślne, ta cała sympatia do tych imbecyli. Czy miał takie wrażenie, czy cały czas na niego zerkała? Musiała robić mu na złość, nie widział innej opcji. W końcu skończyła plotki, podeszła do stołu nauczycielskiego i bez ostrzeżenia klapnęła na krzesło obok niego. Walnęła opasłą księgą w blat, na szczęście niczego nie rozlewając, bo to były jego ulubione czarne szaty i chybaby ją zabił, gdyby wylądowała na nich zawartość czyjegoś talerza. Bran patrzyła na niego chwilę z niecnym uśmieszkiem, zauważył jak bardzo zaróżowione ma policzki, a oczy błyszczą jej z triumfu. Na pewno coś knuła, postanowił więc ją ignorować, tyle że wybrała właśnie ten moment, żeby powiedzieć:
– Miałeś rację. 
Chwilowe nieprzyjmowanie pokarmów ani napojów było z jego strony świetnym posunięciem, w przeciwnym razie niewątpliwie by się zakrztusił. 
– Oczywiście – powiedział w końcu obojętnie, a kiedy kątem oka zauważył, że Bran wciąż siedzi przodem do niego, swobodnie rozparta na krześle, zaczął być podejrzliwy. Bardziej niż zwykle. Wzrok uciekł mu odruchowo do tej ręki przewieszonej swobodnie za oparcie – której miała tylko kawałek, z tego co pamiętał chyba do łokcia. Skutecznie zakrywał ją za duży rękaw klubowej koszulki, ale on doskonale wiedział jak wygląda. Zauważyła, że jest obserwowana, ale nie zareagowała. Na pewno musiała być przyzwyczajona, że ludzie się gapili. Był pewien, że przyglądali jej się odkąd tylko sięgała pamięcią. 
Odwrócił się do niej przodem, zmierzył ją surowym spojrzeniem, po czym zrobił ruch dłonią jakby chciał poprawić przekrzywione gogle, ale szybko ją cofnął. Był skrzywiony w kwestii symetrii, a teraz za bardzo się zamyślił. Zauważyła to, a jakże. Z triumfem przesunęła je tak, by wisiały jeszcze bardziej krzywo, po czym nie wytrzymała i palnęła:
– Oczywiście, że nie miałeś! Ty zarozumiały nietoperzu, niech skonam, jesteś tak pewny siebie, że nawet nie wiesz o czym mówię, co? 
Faktycznie, nie wiedział, ale coś czuł, że zaraz się dowie. Bran usiadła prosto, otworzyła księgę w miejscu, gdzie ktoś wcześniej zaznaczył odpowiedni fragment zakładką. Wskazała go palcem. Zauważył, że miała umorusane ziemią palce i złapał się na tym, że wolałby, żeby nie dotykała nimi książek. Ani w ogóle niczego, brud i nieporządek były jednymi z wielu rzeczy, których Severus Snape organicznie nie znosił. 
– Czytaj! – zakrzyknęła podła wiedźma, po czym zaczęła sobie nakładać jedzenie na talerz, wciąż uśmiechając się w ten sam irytujący go sposób.
– Sama nie umiesz? – zniecierpliwił się, ale w końcu ciekawość zwyciężyła. Spojrzał na zaznaczony tekst, szybko przebiegł po nim wzrokiem, a potem się wyprostował i posłał Branwen złe spojrzenie. Banshee. Niech szlag trafi tę wiedźmę, a razem z nią wszystkie potwory całego folkloru, a najlepiej niech coś jeszcze grzmotnie w całą Walię, do licha z tym! Owens, przeżuwając swój lunch, patrzyła na niego wciąż z tym samym niepokojącym błyskiem w oczach.
– I co z tego? – zapytał sucho, zamykając księgę z hukiem. 
Wiedział, że część uczniów się przygląda, na szczęście większość nauczycieli już skończyła swój posiłek. Głupia kobieta umiała zwrócić na siebie uwagę, podejrzewał, że nie mogła bez niej żyć, w przeciwieństwie do niego, który wolałby raczej uniknąć wszelkich spojrzeń i komentarzy. Samo siedzenie przy tym stole, na samym środku, było dla niego codzienną męką. Nie lubił jeść przy ludziach. Kątem oka wyłapał, że bliźniacy Weasley właśnie wymieniali coś niechętnie ze swoim młodszym bratem, będzie musiał się temu bliżej przyjrzeć i ewentualnie odjąć punkty, tak, to mogłoby mu poprawić humor i… Czemu ta durna gęś wciąż się w ten sposób uśmiecha!
– To z tego, że jesteś niedorajdą z mitologii, Sma-…
– Nie waż się! – wycedził, wiedząc dokładnie jak chciała go nazwać.
Zamilkła, coś w jego oczach wyraźnie zasugerowało, żeby dała sobie spokój, więc wzruszyła ramionami i wróciła do jedzenia. Nie wytrzymała jednak długo bez paplania, Salazarze, czemu siedzieli tu tylko we dwoje? Dałby wszystko, żeby móc po prostu sobie pójść, ale nie chciał się poddawać bez walki. Severus był Ślizgonem, wyjątkowo ambitnym Ślizgonem, i nie lubił gdy ktoś kwestionował jego inteligencję.
– Miałam rację. Banshee, Snape. Strzygi wysysają krew. Jakbyś spędził trochę czasu na świeżym powietrzu Walii i poza kociołkiem, to kto wie? – ciągnęła Bran swobodnym tonem, delikatnie podszytym kpiną. – Może mógłbyś jedną spotkać i uwolniłaby nas od twojej obecności – zakończyła jadowicie, popijając triumfalnie z pucharu z sokiem dyniowym. 
Wciąż nie odrywała od niego oczu, tak jakby szukała w jego twarzy jakiejś jednej, szczególnej reakcji. Snape był jednak mistrzem w ukrywaniu swoich emocji. Niestety, to że umiał je schować, nie oznaczało, że umiał się ich pozbyć, więc wciąż gotował się w środku z irytacji. Będzie musiał nad tym popracować.
– Nie robi to na mnie wrażenia, Snape, ty niecna poczwaro z lochów. Pamiętaj, że byłam świadkiem opatentowania tego twojego spojrzenia, musisz się bardziej postarać.
Severus dopisał właśnie w swojej głowie Branwen Owens na szczycie listy rzeczy do unicestwienia w trybie pilnym. Zerknął na księgę jak gdyby mogła być czemuś winna, a potem na byłą szukającą, aż nagle na jego blade, wąskie usta wpełzł uśmieszek prawdziwie paskudny, prawdziwie triumfalny i z rodzaju tych, które wzbudzają późniejsze koszmary senne w pierwszakach. Z satysfakcją zauważył, że to ją trochę zaskoczyło, więc zacmokał jeszcze i pokręcił powoli głową, kładąc dłoń na opasłym tomiszczu.
– Owens – wymówił jej nazwisko tak, jakby było obelgą. – Sam fakt, że zadałaś sobie tyle trudu, żeby tę książkę wyszukać i tu przytaszczyć, a potem wytknąć mi błąd publicznie, świadczy o tym, jak żałosne jest twoje życie. Czy stanowię w nim jedyny interesujący element? Och nie, cóż za szczęściarz ze mnie – kpił, z ogromnym zadowoleniem obserwując jak podły uśmieszek schodzi z jej ust. – Wyprana gwiazdka quidditcha, która przez chwilę była sławna i teraz szuka oparcia w zgrai dzieciaków, jakie to… Żałosne. – Wstał, wbijając w nią swoje najlepsze lodowate spojrzenie pełnej pogardy. – Żegnam, Owens. Gdybyś była tak łaskawa i następnym razem nie przerywała mi lunchu swoim wątpliwej jakości towarzystwem, byłbym… Zobowiązany.
Wychodząc z Wielkiej Sali Snape dopilnował, by mroczne łopotanie czarnymi szatami było szczególnie efektowne. 

***

– Ukradłeś mi mundurek, ty świrze!
Fred miał złe przeczucia odkąd tylko wyszedł z Wielkiej Sali. Gdzieś z tyłu jego głowy było takie nieznośne wrażenie, że ktoś za nim idzie. Wcale się nie mylił. Odwrócił się teraz gwałtownie, by stanąć twarzą w twarz ze wściekłą Millicentą Bulstrode. Dosłownie twarzą w twarz, bo była prawie tak wysoka jak on, a to mu ani trochę nie pomagało czuć się pewnie.
– Nie ukradłem, musiałaś mnie z kimś pomylić – powiedział swobodnie i odwrócił się zaraz plecami, ale ona złapała go za ramię i przyszpiliła do muru. – Au!
– Zamknij się! Wiem, że to byłeś ty, bo Snape mi go oddał i walnął przemowę o chłopcach i ich… Uczuciach! – wypluła ostatnie słowo, jak gdyby parzyło ją w język. – Przez ciebie, Weasley, dostałam od Snape’a – zaznaczę jeszcze, żebyś zrozumiał, ty tępy Gryfonie: OD SNAPE’A!, prawie-pogadankę o seksie! – Była wyraźnie wzburzona, choć Fred musiał przyznać, że zaimponowało mu z jaką swobodą Millicenta wymawia słowo „seks“, to takie odświeżająco nie-brytyjskie. Nie znosił natomiast, kiedy mu grożono, zwłaszcza kiedy ludzie mieli w tym swoją słuszność, odznaczali się wtedy dużo większą determinacją, by skopać mu tyłek. Rozejrzał się za jakąś drogą ucieczki, ale nie było żadnej. 
Musiał przyznać, że dziewczyna jest sprytna. Millicenta mogła w pierwszej klasie przechodzić fazę pryszczy, otyłości i mazgajstwa, ale była też Ślizgonką, a ich nie należało nie doceniać, zwłaszcza kiedy przestają być dziećmi. Zdybała go na pustym korytarzu, do tego całkiem samego, z takim animuszem trzeba się po prostu urodzić. 
– Słuchaj. – Fred zdjął z siebie jej rękę, chociaż z pewnym trudem. Godryku, od kiedy trzynastolatki były takie silne? – Może i zwinąłem ci szaty…
– Zboczeniec!
– Ale! – Podniósł palec w powietrze, próbując uniknąć jej uścisku. Gdyby wierzył w takie brednie jak wróżbiarstwo, pomyślałby, że przepowiedział sobie wczoraj te siniaki. – Zrobiłem to dla większego dobra. Chociaż to niekoniecznie może do ciebie przemawiać.
– Dla większego dobra. – Założyła ręce na piersi, musiał przyznać – dość bujnej. Merlinie, czym oni tu karmią te dzieciaki? – Słucham – oznajmiła, co go trochę zaskoczyło. Nieczęsto musiał się tłumaczyć przed młodszymi Ślizgonkami, to nie tak miało być!
– Więc…
– Nie zaczyna się zdania od więc, imbecylu.
– Nie bądź perfidna, bo ci następnym razem zwinę też pościel!
– Po pierwsze, jesteś obrzydliwy, po drugie, jesteś obrzydliwy, a po trzecie, mam nadzieję, że to przemyślałeś, bo trenuję MMA. – Teraz patrzyła na niego triumfalnie, całkowicie pewna siebie. I gdzie się podziała ta nieśmiała grubaska? Fred musiał przyznać, że faktycznie jej nie doceniał, i chociaż pojęcia nie miał, czym było MMA, to brzmiało poważnie. Na tyle poważnie, by nie chciał się o tym dowiadywać niczego więcej.
Millicenta była stanowczo zbyt pewna siebie, żeby mógł jej ot tak zwiać albo walnąć jakiś głupi komentarz i się z tego wyplątać. W najlepszym wypadku naprawdę spuści mu łomot, w najgorszym… Będzie musiał improwizować. 
– Chciałem się włamać do Pokoju Wspólnego Ślizgonów! – wypalił, zanim zdążył się dobrze zastanowić.
– Co?! – Millicenta parsknęła drwiąco. – Tak jakbyś zgadł hasło, kretynie.
To się Fredowi nie spodobało, bo nie lubił z kolei, kiedy to jego nie doceniano.
– Fafnir! – palnął bez zastanowienia, a ku jego satysfakcji brwi Millicenty podjechały do góry, kompletnie ją zdradzając. No proszę. Nie stracił jeszcze elementu zaskoczenia, ma się ten dryg Weasleya.
– Wcale nie – powiedziała szybko, ale było już za późno. Fred uśmiechnął się szeroko i oparł nonszalancko o ścianę, oglądając swoje paznokcie u lewej dłoni.
– Więc. Ślizgoni. Tak kreatywni jak podejrzewałem, czyli wcale.
– Zamknij się, Weasley, bo wciąż mogę ci przywalić! – odparła, choć już bez większego przekonania. Świdrowała go zirytowanym spojrzeniem i widział wręcz w jej twarzy jak zastanawia się po kolei nad każdym możliwym scenariuszem, skąd mógł znać ich hasło. Postanowił jej nie informować o swoim nadprzyrodzonym szczęściu. – Po co chciałeś się włamać do naszego Pokoju Wspólnego, ty absolutny oszołomie? – warknęła w końcu.
– Hej! – Udał, że jest urażony, choć na tym etapie ta sytuacja coraz bardziej go bawiła. Odzyskał przewagę. – Po co chciałem? To moja sprawa. 
– Mów, bo powiem Snape’owi! – syknęła, podchodząc do niego bliżej i patrząc na niego groźnie, w czym – musiał przyznać – była całkiem niezła. W grożeniu trochę mniej.
– Kapuś. – Ziewnął teatralnie.
– Może i tak, ale jestem pewna, że się bardzo z tej wiadomości ucieszy, a zadowolony Snape, to zadowoleni Ślizgoni. – Uśmiechnęła się krzywo, unosząc podbródek. –  Zacznie odbierać punkty, a wiesz jaki on jest. – Podeszła bliżej. – Jak już zacznie, to nie skończy. Na pewno znajdzie więcej powodów, choćby… Przekrzywiony krawat. – Szarpnęła go za jego własny tak mocno, że zgiął się w pół i zabrakło mu tchu. – Gryffindor spadnie już kompletnie na szary koniec w rankingu domów, a Slytherin przejmie to, co mu się od trzech lat słusznie należy. 
– Chyba śnisz! – Fred zmrużył oczy, strzepując gwałtownie jej rękę ze swojego ubrania i starając się ją zastraszyć, ale bezskutecznie. Twarda sztuka.
– Co, myślisz, że się nie odważę? Tylko patrz! – Odwróciła się na pięcie i już miała odejść, ale Fred złapał ją za ramię. Niestety, ten moment właśnie wybrała sobie grupka innych Ślizgonów, w tym Draco Malfoy i jego goryle, na opuszczenie Wielkiej Sali po lunchu.
– Hej! – zakrzyknął blondyn, wyciągając różdżkę. Inni natychmiast zrobili to samo, a Fred policzył głowy i poczuł, że nie ma żadnych szans, więc zaraz puścił Millicentę i odsunął się zachowawczo do tyłu.
– Zaczepiasz ją, Weasley? Nie za wysokie progi na te szlamowate nogi? – warknął Draco, wciąż w niego celując. – Millicento, nic ci nie jest?
– Nie. – Ślizgonka odwróciła się do Freda, a z jej ust wciąż nie schodził cwany uśmieszek. To mu się nie spodobało jeszcze bardziej, chociaż musiał przyznać, że to co nastąpiło potem kompletnie zbiło go z pantałyku, a nie każdy mógł się poszczycić zaskoczeniem Freda Weasleya czymkolwiek:
– Jeśli chciałeś się umówić, mogłeś zapytać od razu. Odpowiedź i tak brzmi nie – powiedziała słodkim tonem, tak bardzo różnym od jej zwykłego, że rudzielec przez chwilę nie wiedział, czy to wciąż jej głos. 
– Że jak?! – prawie skrzeknął, a ona parsknęła znowu, odwróciła się i odeszła szybko. Ślizgoni schowali różdżki i ruszyli w stronę drzwi do lochów, również nieco zdumieni, a Fred nadal stał w tym samym miejscu.
– Chciał się z tobą umówić? Millie, przecież to Weasley! – Pretensjonalny głos Dracona był rozpoznawalny nawet z daleka, Gryfon musiał się powstrzymać, żeby nie miotnąć mu jakimś zaklęciem prosto w te czystokrwiste plecy. – Każ mu spadać, wszyscy wiedzą, że rudzi nie piorą ciuchów. – Chęć tylko wzrosła, ale przecież nie był ślizgońskim dupkiem. Jak atakować, to otwarcie.
– No. Co za masakra, nie gódź się na to! – dodała Pansy, patrząc jeszcze pogardliwie przez ramię.
– Proszę cię! Prędzej zacznę chodzić z Krwawym Baronem.
Fred ruszył w kierunku schodów, wciskając ręce w kieszenie i wciąż marszcząc brwi. Z Krwawym Baronem! Też coś! Bezczelna Bulstrode, pół dziewczyn z Gryffindoru biegłoby w podskokach, gdyby je zaprosił na randkę! To znaczy… Nie, żeby chciał, ale mógłby. Fred wspinał się na siódme piętro i nawet nie zauważył, kiedy już stanął przed portretem Grubej Damy. Nie oberwał klątwą, nie wypaplał planu, ale miał takie nikłe wrażenie, że coś się właśnie stało, tylko jeszcze nie bardzo wiedział co.

3 komentarze:

  1. Millicenta jest moją Rondą Rousey i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. <3 *fangirl moment* Fred musi sobie na nią zapracować, niech się trochę bardziej postara! Kradzież odzieży i pościeli mi nie wystarczy. W tym rozdziale dla odmiany bardziej podobał mi się Snape niż Bran - właśnie dlatego, że coraz więcej osób na coraz więcej sobie przy nim pozwala i jest z niego taki osaczony kot, srający na puszczy. Złota wizja. Ach i przecież jeszcze dorobił się własnego pierwszorocznego psychofana, to już w ogóle powinno wytrącić go z równowagi na wieki wieków! endżojuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Millie jest świetna :D weź ich wyślij na randkę :D
    Biedny Severus :P z jednej strony Bran.. z drugiej ten śmieszny dzieciak :p nic dziwnego, że profesorowi puszczają nerwy :D ciekawa jestem relacji jaka łączyła Severusa i Bran w szkole :D
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam serdecznie.
    Zobaczyłam Twojego bloga i nie mogłam się oprzeć. Zaczęłam czytać i naprawdę mnie wciągnęło. Jesteś fenomenem. Tworzysz postacie które jak żywe wyskakują z Twoich pomysłów. Szczególnie zaintrygowała mnie postać Bran. Dość nietypowe imię. Nie spotkałam się z nim jeszcze do tej pory. Wiem jak ważny jest wybór imienia postaci. Nadaje on sens i rytm całemu opowiadaniu.. I jeszcze do tego Milicent. Również ciekawe imię jak i sama postać. Na co jeszcze zwróciłam uwagę? Fred. Mój geniusz. Jedna z chyba najlepiejw wykreowanych postaci kanonicznych a to się rzadko zdarza. Zwłaszcza że to jedna z często również pomijanych postaci. Kierując się dalszą częścia wypowiedzi zwrócę uwagę na stylistykę. Umiesz łączyć wspaniale długie opisy i dialogi. Wręcz nie mam do czego się przyczepić a to naprawdę rzadko się zdarza. Osobiście jestem wręcz pod szczerym wrażeniem. nNaprawdę już dawno nikt mi tak nie zaimponował. Naprawdę jestem pod szczerym wrażeniem.

    www.storyline-dramione.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń