sobota, 22 sierpnia 2015

V

A/N: Tak, wrodzona paranoja i trucizny należą w całości do genialnej M. Szalonej, te nasze rozmowy o życiu i śmierci… Betowała przecudowna Wee, głosu użyczyli Pink Floyd, z całego serca polecam zapoznać się z dzisiejszym soundtrackiem TUTAJ. Kto rozpozna rocznik i dopasuje do puenty zarobi dziesięć punktów dla swojego domu ;)

Część V

All that you eat
everyone you meet
All that you slight
everyone you fight
All that is now
All that is gone
All that's to come
And everything under the sun is in tune
But the sun is eclipsed by the moon.
There is no dark side of the moon really.
Matter of fact it's all dark.

W czwartek po południu, po niefortunnym wypadku z hipogryfem, wszyscy Ślizgoni solidarnie pomagali Draconowi w codziennych zadaniach. To, czy troska miała jakieś podstawy czy też nie, było już całkiem inną kwestią. Niemniej jednak, Crabbe i Goyle nosili jego torbę, Pansy Parkinson pytała co pięć minut czy ręka jeszcze go boli, a Dafne Greengrass głośno komentowała jakość nauczania profesora Hagrida.
Gryfoni jednomyślnie uznali, że jeśli Malfoy za chwilę nie przestanie zgrywać rannego bohatera wojennego, dopilnują, żeby przydarzył mu się prawdziwy wypadek. Po swojej pierwszej lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, nowy profesor był bardzo przygaszony i cały Dom Lwa solidarnie mu współczuł. Branwen obserwowała natomiast z ciekawością, co Snape zrobi z tym całym bałaganem, wręcz spodziewała się wkroczenia do szkoły wściekłego Lucjusza Malfoya z orszakiem dementorów i w akompaniamencie fanfar. Pamiętała jak profesor Slughorn zawsze faworyzował Ślizgonów i po Snape’ie nie spodziewała się niczego innego – w końcu nikt nie lubił Slytherinu, poza Slytherinem. Mistrz eliksirów kolejny raz nie dał się zaszufladkować. Nie zrobił nic. Zdawał się w ogóle Draconem nie przejmować. To ją trochę zdziwiło, choć z drugiej strony, ten tłustowłosy dupek zawsze był obojętny, to jeszcze nic nie znaczyło.
– Spójrz tylko na niego, co za kretyn – mruknął George do swojego bliźniaka, gdy Malfoy kolejny raz skarżył się głośno przy stole, że nie może samodzielnie zjeść puddingu. Pansy więcej niż chętnie zaczęła go karmić łyżeczką.
Fred odwrócił się zaraz i w tym momencie jego wzrok jakimś sposobem odszukał Millicentę. Usprawiedliwił się natychmiast sam przed sobą, że nie było to nic nadzwyczajnego, była dość charakterystyczna, a poza tym dorównywała wzrostem chłopakom z wyższych klas, nic dziwnego, że… Miała pewne predyspozycje do przyciągania wzroku. 
Malfoy odstawiał swoje cyrki i Fred udał, że bacznie się temu przygląda, ale kiedy przyjrzał się Ślizgonom dokładniej, zdziwiło go trochę, że Millicenta jako jedyna nie uczestniczyła we wszechobecnej kampanii zagłaskiwania „biednego Dracona“. Właśnie przewracała oczami na scenkę, którą urządzała Pansy, gdy nagle poczuła na sobie wzrok Gryfona. Przyłapana na gorącym uczynku złamania ślizgońskiego decorum solidarności natychmiast odwróciła głowę i udała, że koniecznie musi porozmawiać o czymś niezwykle ważnym z Dafne Greengrass. Ta jednak nie wydała się specjalnie zainteresowana panną Bulstrode, odwróciła się zaraz do Tracy Davis i zachichotała w swój talerz. Millicenta, starając się trzymać głowę wysoko podniesioną, wyraźnie speszona zabrała swoje rzeczy i ruszyła do wyjścia z Wielkiej Sali.
– Powiedziałem „spójrz na niego“, a nie „oczy sobie wypatruj za Malfoyem“! – George szturchnął Freda, który był wciąż odwrócony przodem do stołu Ślizgonów. Kuksaniec nieco go otrzeźwił i wrócił do swojego talerza.
– Co z tobą? – George zmarszczył brwi.
– Quidditch – palnął jedyne słowo, które w tej chwili przyszło mu na myśl.
– Co? – Jego bliźniak był tak zdumiony, że równie dobrze Fred mógł mu ogłosić, że żeni się z Hagridem.
– Jutro trening.
– No i co z tego?
– Nic. – Wypił szybko swój sok dyniowy, złapał torbę i ruszył do wyjścia, chociaż sam do końca nie wiedział dlaczego. To było przecież… Kompletnie idiotyczne? Rozejrzał się dokładnie. Na korytarzu nie było żywej duszy. Zerknął w stronę przejścia do lochów, ale zaraz potem pokręcił głową i pobiegł w górę Wielkich Schodów, jak gdyby w nadziei, że jeśli będzie biegł dostatecznie szybko, nie zrobi nic, czego mógłby żałować.

***

W piątek rano Hogwart wprost buzował od plotek na temat Syriusza Blacka. Podobno jakaś mugolka widziała go wieczorem w okolicy. Lukrecja Birkie wprost nie mogła usiedzieć z emocji, przebywanie w samym centrum wydarzeń było tak cudownie odmienne od codziennej rutyny. Porozumiała się z rodziną przez sowią pocztę i przedłużyła pobyt w Hogsmeade jeszcze o tydzień. Tata przysłał jej tylko gorączkowo nabazgroloną wiadomość, żeby darowała sobie Jednorękiego Bandytę i nie pakowała się w żadne kłopoty, choć jak ją znał, to i tak pewnie nie posłucha. Miał rację, ale przynajmniej próbował. Jak na razie wciąż uprzejmie udawali, że Lukrecja pisze artykuł o Bran, który teraz teoretycznie powinien być więcej niż obszerny. Slatero Birkie za dobrze znał swoją córkę, na pewno była na tropie, miał tylko nadzieję, że nie Syriusza Blacka.
Tuż przed południem przez otwarte okno pokoju panny Owens wpadła bardzo rozemocjonowana sowa i nie dała adresatce listu spokoju, dopóki ta nie odwiązała wiadomości od jej nóżki. Rozczochrana i bardzo zaspana pani profesor ledwo zdołała dorwać ptaka jedną ręką. Przetarłszy oczy, zerknęła na małą karteczkę: „Świński Łeb, dzisiaj o 17! L.“ Musiała przyznać, że to ją trochę zaskoczyło. Prawie zapomniała o wywiadzie Lukrecji, ale Bran też jakoś na nim specjalnie nie zależało, zwłaszcza po tym, co ostatnio usłyszała od Snape’a. Wcale nie była wypraną gwiazdką quidditcha, do licha ciężkiego! Nie potrzebowała sławy do szczęścia, po prostu… Zwracała uwagę. Zawsze tak było. Niemniej jednak, dziś miała wolny dzień i równie dobrze mogła go spędzić z kimś miłym, a że przy okazji odpowie na kilka pytań… Jej życie prywatne nigdy nie było specjalnie prywatne.
Bran otrzymała zakaz wstępu do Trzech Mioteł, przynajmniej dopóki madam Rosmerta się nieco nie uspokoi i nie rzuci lepszych zaklęć antytłukących na swoje kufle. Świński Łeb może nie odznaczał się równie miłą atmosferą, ale nikt się tu na nikogo nie gapił i wszyscy ignorowali siebie nawzajem. Miało to pewne plusy, choć Branwen i tak przyciągała ciekawskie spojrzenia gdziekolwiek się nie pojawiła. Zwariowaną reporterkę również rozpoznała już z daleka. Grzywa rudych loków zdradzała ją z miejsca.
– Uszanowanko, panno Birkie! – Bran uśmiechnęła się do niej szeroko, uściskała mocno na powitanie i usiadła naprzeciwko.
– Hej, Bran! Zamówiłam dla ciebie kremowe piwo, nie wiedziałam co będziesz chciała.
– Kremowe brzmi świetnie.
Przed dziennikarką leżał stosik papieru i mugolski długopis. Wcisnęła gdzieś swoje pióro, a nie miała cierpliwości do tych samonotujących. Lukrecja próbowała usiąść przy stole z taką samą swobodą jak Branwen, ale jedyne, co osiągnęła, to bardzo dziwaczne ustawienie nóg i zdrętwienie lewego pośladka. W końcu się poddała i usadowiła normalnie. 
– Słyszałaś to o Blacku? – zapytała, nieco konspiracyjnie.
– Ehe. – Bran pociągnęła łyk piwa ze swojej butelki. Uśmiechnęła się krzywo do reporterki. – Chyba się nie boisz?
– Nie! – odparła ta, nieco zbyt głośno. Rozejrzała się i zaraz ściszyła głos. – Myślisz, że to prawda? Że Black wrócił, żeby załatwić Harry’ego Pottera?
– Skąd o tym wiesz? – Bran zmarszczyła nos. – Myślałam, że to tylko takie gadanie.
– He, he. – Wyprostowała się. – Dziennikarstwo to zamknięta branża, nie mogę zdradzać moich źródeł i…
– Nie wydurniaj się! – Kopnęła ją pod stołem. – Skąd wiesz?
– Tatko mi powiedział – sapnęła. – Pracuje w Ministerstwie.
– W Departamencie Tajemnic? – Oczy Bran rozbłysły niecnie.
– Nie. – Lukrecja zmarszczyła brwi, zdumiona. – W Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli.
– Aha. To skąd niby wie o Blacku?
– Artur Weasley mu powiedział. 
– Artur Weasley? 
„Merlinie, jeszcze jeden Weasley?“
– Tak.
– A co on ma do tego?
– Tatko mówi, że jego syn przyjaźni się z Harrym Potterem. Jakiś Don.
– Aha. Ron – poprawiła ją automatycznie Branwen, już jako-tako zaznajomiona z niektórymi uczniami. – Niesamowite jaki ten świat mały… I myślisz, że Black naprawdę chce wykończyć Pottera?
– Tatko mówi, że ten świrus chce przywrócić Sama-Wiesz-Kogo do władzy!
– Rzeczywiście kompletne wariactwo. – Zerknęła bacznie na Lukrecję. – Tylko ty mi się tu w nic nie mieszaj! Widzę ten błysk w oczach. Black to niebezpieczny szaleniec, żebyś przypadkiem nie wyprawiała się na żadne eskapady w krzaki w poszukiwaniu więźnia Azkabanu!
– Hej, chyba nie myślisz…
– Właśnie, że myślę. – Przeczesała dłonią włosy. – No. Obiecujesz?
– Dobra, dobra…
– Świetnie. – Obydwie dobrze wiedziały, że reporterka nie zamierzała dotrzymać obietnicy. – Więc. – Bran westchnęła cicho. – Miałaś mnie wypytać o bardzo dziwne szczegóły mojego bardzo dziwnego życia, a potem spadać do pisania o wężach morskich? Czy co tam znowu was nawiedza w Holyhead.
– W Holyhead są węże morskie? – Lukrecja ożywiła się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
– Nie mów mi, że nie wychodziliście z dzieciakami na nabrzeże dręczyć marynarzy? – Bran parsknęła w swoją butelkę. – Nie ma nic, co bardziej ich wkurza od węży morskich. Zrywają im sieci, ale podobno żaden okaz nie pokazał się od lat.
– Naprawdę? Sfotografować takiego, to mogłoby być coś… – Zanotowała kilka bazgrołów na brzegu kartki.
– No widzisz! Więc zapomnij już o Blacku, nie chcę, żebyś się ładowała w jakieś kłopoty. To naprawdę niebezpieczny wariat, zostaw go Ministerstwu. – Czuła się trochę jak hipokrytka, nie wiedziała skąd jej się wziął ten pedagogiczny duch.
– Bran?
– No?
– Gdzie byłaś podczas Pierwszej Wojny? – zapytała nagle, kompletnie zbijając drugą kobietę z tropu. Tego pytania w ogóle się nie spodziewała, ale postarała się nie dać nic po sobie poznać.
– Gdzie byłam? – Uśmiechnęła się słabo i przygryzła dolną wargę. – Co to za pytanie? Kończyłam Hogwart… Gdzieś koło… To musiał być tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty? Paskudne czasy. – Odchrząknęła. – Niewiele z tego pamiętam, mówiąc szczerze. – Wzruszyła ramionami, a Lukrecja od razu się zorientowała, że nie mówi jej całej prawdy. – Byłam taką straszną gówniarą, nie uwierzyłabyś jakie miałam włosy! – Zaśmiała się, choć trochę wymuszenie. 
Pamiętała tamten okres aż za dobrze. Wojna wybuchła kiedy miała szesnaście lat. Co szesnastolatka mogła sobie myśleć o takich rzeczach? Wiedziała, że chce grać w quidditcha. Większość dawnych kolegów i koleżanek w Slytherinie namawiała ją do wstąpienia w szeregi śmierciożerców. Już wtedy wiedziała, że jeśli szybko nie rozważy wszystkich opcji i nie obliczy dobrze swoich szans, będzie musiała dokonać bardzo, bardzo fatalnego w skutkach wyboru. 
Na szczęście przyszli jej z pomocą bliźniacy Broadmoor. Karl i Kevin Broadmoor, byli pałkarze Jastrzębi z Falmouth, którzy po tym jak zostali przez Departament Czarodziejskich Gier i Sportów zawieszeni za brutalność aż czternaście razy, a w końcu dostali zakaz czynnej gry, założyli własną drużynę. Demony z Nottingham uratowały Bran tyłek, taka była prawda. Mogła zacząć karierę i odkładać decyzje w nieskończoność. Wszystkie, tak naprawdę. To było wygodne, jeśli nie miało się ochoty dorastać.
– Szczerze mówiąc, grałam w quidditcha, mała. – Dopiła swoje piwo. – Zaczynałam w małym klubie, to byli naprawdę równi goście. Nauczyli mnie wszystkiego, co wiem o profesjonalnym sporcie. Czemu o to pytasz? – Miała nikłe wrażenie, że to wcale nie był wywiad, ale absolutnie nie miała nic przeciwko, jeśli rozmowa z nią nie ukaże się w żadnej gazecie. Miała dość blasku reflektorów, a z Lukrecją po prostu przyjemnie się gadało.
– Ten cały Black. Śmierciożercy. Jak złym człowiekiem trzeba być, żeby się w coś takiego pakować? – Przygryzła końcówkę długopisu.
Branwen zamyśliła się na chwilę, a potem znowu wzruszyła ramionami. Regulus Black był tylko o rok wyżej od niej w Hogwarcie. Nie zapamiętała go jako szalonego maniaka, raczej nieśmiałego chłopaka, który raz zaprosił jej koleżankę z dormitorium na randkę. Nikogo z nich nie zapamiętała jako szczególnie morderczych świrów, raczej normalne dzieciaki. Może oprócz Snape’a, on zawsze był nieco dziwaczny, chociaż ona przejrzała go niemal od razu. Jego problem polegał na tym, że on bardzo chciał być dziwaczny, żeby wszyscy dali mu święty spokój. Spryciarz. Bran nigdy nie musiała wymyślać sobie drugiej, ani trzeciej osobowości, brak ręki skutecznie trzymał wszystkich na dystans.
– Rodzice opowiadali mi jak byli w szkole… To chyba moja jedyna styczność z wojną. – Lukrecja wyrwała ją z zamyślenia. Wyraźnie była w nastroju na wspominki, a Bran nie znosiła wspominać.
– I dobrze – powiedziała stanowczo. – Na szczęście już nigdy nie będziesz musiała uczestniczyć w czymś podobnym! – Stuknęły się bez przekonania szyjkami butelek.
Bran osobiście nie cierpiała tematu śmierciożerców. Pamiętała ostatnie lata w Hogwarcie, jak jej koledzy wymykali się w nocy z dormitoriów, Barty Crouch i nagła mania w jego oczach i jak Severus… Nie to, żeby on zawsze nie był kompletnie cudaczny, ale na swoim siódmym roku osiągnął szczyt. 
– Moja mama i taka byli na jednym roku, wiesz? – Birkie uśmiechnęła się do siebie. – Dippet właśnie skończył kadencję, podobno Dumbledore kompletnie zrewolucjonizował szkołę i…
– Jakoś jestem w stanie w to uwierzyć. – Przerwała jej, zdenerwowana, że wrócą do niewygodnego tematu. Zaraz potem sama uśmiechnęła się na myśl o dyrektorze, który zawsze ją rozbawiał swoim nieszablonowym podejściem do pewnych spraw. Do dziś pamiętała jak przyłapał ją na siódmym roku na szmuglowaniu whisky do szkoły razem z Bartym i Regulusem. 
Zaraz przestała się uśmiechać, gdy przypomniała sobie, gdzie konkretnie wylądowali ci, których znała ze szkoły i z którymi siedziała w jednej ławce. Dlatego nie lubiła wracać do tamtych czasów. To nie były normalne wspominki. Podtekst wojenny wkradał się dosłownie wszędzie. Czy spotykali się po latach na drinki? Nie. Jej koledzy ze szkoły siedzieli w więzieniu i pozostaną tam do końca życia.
– Jak długo grałaś dla Harpii? – Lukrecja zmieniła temat, widocznie Bran musiała mieć dość nietęgą minę. Reporterka wróciła do notowania. Żadnej z nich nie obchodziło, czy faktycznie jest to wywiad, czy tylko udają. W każdym razie dobrze było z kimś porozmawiać, oprócz porannej gadki-szmatki przy śniadaniu Owens nie miała do kogo ust otworzyć, a przecież nie będzie się przyjaźnić z dziećmi.
– Jakieś… Będzie z osiem lat? – Zabębniła palcami o szkło butelki. Dawno nie wracała do tamtych wspomnień, a teraz bardzo trudno jej się było od nich oderwać. Dziwne. – Zaczynałam razem z Gwen. – odchrząknęła – Ona akurat trafiła do drużyny zaraz po Hogwarcie. Wypatrzył ją jakiś łowca talentów z Londynu, był wakat na pałkarza. Ja dopiero zaczęłam, były trochę nieufne. Demony to niezbyt lubiana drużyna, uchodziliśmy raczej za…
Dziennikarka przestała pisać i zerknęła na nią z wyczekiwaniem. Bran uśmiechnęła się krzywo.
– Powiedzmy po prostu, że Demony były Slytherinem wśród brytyjskich klubów.
– I Jones się sprawdziła? Nie wygląda zbyt… – Lukrecja rozłożyła ręce. – No wiesz. Postawnie.
– Uwierz mi, jest silna. – Bran wyszczerzyła zęby. – Gwen potrafiła przywalić, co do tego nie ma dwóch zdań.
– Nie żałowałaś odejścia od Demonów?
– Uratowali mi tyłek. Są świetni, naprawdę. Tylko… Bycie jedyną kobietą z drużynie było zbyt męczące. Poza tym odeszłam dla Gwen. – Zawahała się. – Była dla mnie jak siostra. Znalazła mnie – zaśmiała się sama do siebie – w jakimś ohydnym pubie w Belfaście, jak zalewałam smutki, to znaczy… – Wyszczerzyła zęby. – Może lepiej wykreśl to ostatnie. W każdym razie spotkałyśmy się, ona piękna i młoda, a ja w naprawdę niezłym dole… Rozpoznała mnie od razu, chociaż kiedy ona zaczynała szkołę, ja zostałam już kapitanem Ślizgonów. Ta. – Mrugnęła do niej. – Kariera. Gwen ciągle latała za tymi z drużyny swojego domu, miała chrapkę na pozycję pałkarza, ale mówiąc szczerze nie wiem do końca jak to się tam rozgrywało w Hufflepuffie. W końcu chyba jej nie przyjęli, więc w szkole nie udało nam się nigdy razem zagrać.
– No proszę. – Lukrecja smarowała z zapałem po papierze. – Zastąpiłaś Quincy’ego!
– Zastąpiłam Quincy’ego. – Bran rozparła się wygodniej na krześle, uśmiechając pod nosem. – To była niezła draka, bo widzisz, ja w ogóle nie mam zdolności przywódczych. Wyznaję raczej demokrację.
– Więc nie chciałaś być kapitanem Harpii?
– Merlinie, w życiu! Gwen była świetnym kapitanem, od razu poznały się na jej umiejętnościach strategii, ja nie mam za grosz zmysłu organizacji. Poza tym… To taka specjalna cecha panny Jones. – Zaczęła się bawić pustą butelką. – Jest wyszczekaną erynią, ale wszyscy, kiedy tylko ją poznają, od razu się w niej zakochują. Tak chociaż trochę. – Mrugnęła do Lukrecji, która nie wiedziała do końca, co myśleć. Bran wyjrzała za okno, niby przypadkiem, ale coś nagle przykuło jej uwagę. – Oho. Mówiąc o starych znajomych…
Lukrecja podążyła za jej spojrzeniem i aż sapnęła. Niemożliwe!
– Co on tu robi?! – wykrzyknęła.
– Nie wiem.
– Cholerny Pikestone, już ja mu nawrzucam!
– Siedź tu! – Usadziła rozsierdzoną reporterkę na miejscu. – Zobacz z kim on gada.
Quincy Pikestone, dokładnie taki jakim go zapamiętała ze szkoły, stał na ulicy przed Świńskim Łbem, rozprawiając żywiołowo z czarownicą w szatach koloru fuksji. Platynowe, pieczołowicie zakręcone włosy, okulary w drogich oprawkach i szminka pod kolor ubrań zaraz ją zdradziły, tak samo jak fakt, że z torebki zaraz wyskoczyło jadowicie zielone pióro, skrobiąc natychmiast po pergaminie, notując każde słowo byłego kapitana drużyny Ślizgonów. Quincy zdawał się nie zwracać na pióro uwagi, gestykulował żywo i w końcu szarpnął kobietę za ramię. Ona w ogóle się tym nie przejęła, zaniosła się perlistym śmiechem. Lukrecja i Bran odskoczyły od okna, bo wydawało im się, że patrzą w ich stronę, a kiedy znowu wyjrzały, już zniknęli im z oczu. 
– Niech mnie, co oni tu…?
Nie zdążyły się dobrze otrząsnąć, gdy drzwi do gospody prawie wyskoczyły z zawiasów. Do środka wkroczyła Rita Skeeter, rozglądając się wokół ze sztucznym uśmiechem. Zaraz za nią, w trochę bardziej ponurym nastroju, kroczył Quincy, przeczesując niepewnie swoje czarne włosy. Kiedy tylko zauważył Lukrecję, jego twarz stężała. Zacisnął nerwowo jedną pięść, ale zaraz potem zobaczył Bran i nawet się uśmiechnął. O ile ten grymas półgębkiem można przyrównać do uśmiechu.
– Owens!
– Quincy. – Szukająca zaraz wstała i zamiast powitania szturchnęła go porządnie w ramię, a on oczywiście ani drgnął. Nadal był z niego kawał chłopa, jeśli nawet nie większy, niż zapamiętała. Lukrecja tymczasem stała przy niej i kontemplowała wizję zabicia go samym spojrzeniem.
– Pikestone – warknęła. – Co ty tu-…?
– Branwen Owens! – zakrzyknęła zaraz Rita, nie dając już nikomu dojść do głosu. Parę osób siedzących przy stoliku spojrzało w jej stronę z pretensją. Naprawdę robiła wokół siebie więcej hałasu, niż było konieczne. Jadowicie zielone pióro samo wyskoczyło z torebki reporterki, skacząc niecierpliwie po pergaminie, który wciąż trzymała przed sobą. – Wielkie nieba, to musisz być ty, Jednoręki Bandyta!
– Tak, to… – Bran próbowała się wycofać.
– Rita Skeeter, „Prorok Codzienny“! – znów krzyknęła, widocznie nie umiejąc operować na niższych decybelach.
– Tak, wiem kim…
– Co możesz mi powiedzieć o swojej nowej pracy w Hogwarcie? – Była bardzo natarczywa. – Jakie to uczucie odejść z drużyny, która przyjęła cię pomimo tych wszystkich plotek?
– Jakich plotek? Co?
– Czy było ci trudno? – Skeeter nachyliła się do niej, patrząc znad okularów i markując współczucie, co jednak wcale jej nie wyszło. – Kalectwo, uzależnienie, chory ojciec…
– Nie mam żadnego-… O czym ty do cholery…?!
Zanim Bran zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Lukrecja złapała ją za ramiona i stanowczo wyprowadziła z pubu. Na zewnątrz było lodowato, Anglia widocznie przypomniała sobie o nadchodzącej zimie i nic nie mogło opóźnić wizyty wiatru z północy. Chłód przenikał aż do kości, a kiedy tylko wyszła na dwór, Bran zaczęła lekko drżeć, nie wiedziała do końca, czy z nerwów, czy z zimna. Mimo wszystko, to było trochę otrzeźwiające. Lukrecja natychmiast zarzuciła jej na ramiona swój sweter.
– Ta przeklęta krowa Skeeter, gdybym tylko miała różdżkę pod ręką…!
– Nie wzięłaś różdżki? 
Reporterka tylko wzruszyła ramionami. I pomyśleć, że ta wariatka z taką swobodą rozmawiała o Blacku, co za szalona kobieta! Bran przestała czuć wyrzuty sumienia za swoje poprzednie przemowy pseudo pedagogiczne. Lukrecja potrzebowała kogoś, kto ją trochę ogarnie – sam fakt, że wyszła bez różdżki!
– Birkie! Hej! – Quincy wypadł z pubu zaraz za nimi i wyglądał jakby chciał do nich podbiec, ale jego koleżanka z redakcji była szybsza i wyraźnie miała ochotę na konfrontację. Zaraz ruszyła na niego bojowo. Wyglądało to dosyć komicznie, Pikestone nie bez powodu grał przecież na pozycji obrońcy. Był ogromny, kiedy miał siedemnaście lat przewyższał o głowę większość nauczycieli. Jego głęboki, dudniący bas kontrastował wyraźnie z piskliwym głosikiem Lukrecji, gdy zaczęli się nawzajem przekrzykiwać. Nie dali sobie dojść do głosu i szczerze mówiąc ze strzępków obelg i wyrzutów i tak nie dało się nic wychwycić. To nie miało sensu. 
– Zamknijcie się, do jasnej cholery! – Bran w końcu zamachała rękami, a dziennikarze zamilkli. – Birkie, chodźmy stąd, zanim Skeeter skończy przesłuchiwać… Kogokolwiek ona tam teraz przesłuchuje! – Machnęła ręką w stronę Świńskiego Łba, dziękując w duchu, że to Lukrecja zamawiała piwo, a nie ona. 
Skeeter z pewnością zasłyszała o niej jakieś plotki i naprawdę nie miała ochoty się dowiadywać z jutrzejszego wydania „Proroka“, które konkretnie. 
– O nie, ty nigdzie nie idziesz, niech cię szlag, Quincy! Powiesz mi zaraz dokładnie co z nią robiłeś i co jej powiedziałeś. – Złapała dawnego kolegę za szaty, zanim zdążył zaprotestować. Był jeszcze wyższy niż Snape, więc nie mogło go to w żaden sposób zastraszyć, ale pomimo to, zdumiony, poszedł grzecznie za nią.
– Szpieg tej krowy Skeeter, mogłam się spodziewać! To takie w twoim stylu, ty szczurze! – Lukrecja podreptała obok, też nieco drżąc, bo pod swetrem miała tylko cienką bluzkę. 
Quincy zmarszczył brwi, po czym bez słowa ściągnął swoją kurtkę i założył jej niezdarnie na ramiona. 
– Dokąd idziemy? – zapytał spokojnie.
– Nie musisz udawać rycerza, ten wyjec był poniżej krytyki! Zjeżdżaj mi z tym! – Kurtka wylądowała na ziemi.
Pod Trzema Miotłami o tej porze ziało pustkami. Lukrecja, z nowo odkrytą u siebie stanowczością, zaprowadziła ich do swojego pokoju na górze i zamknęła szczelnie drzwi. Quincy bez słowa rzucił na nie kilka zaklęć tłumiących dźwięk, ale nie zauważyły jakich, bo wszystkie były niewerbalne.
– Więc? – Lukrecja przerwała milczenie. Bran oddała jej sweter i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju. 
Quincy uniósł brwi.
– Co? 
– Co masz na swoją obronę, Pikestone! – warknęła Owens. – Do jasnej cholery, jeśli łazisz ze Skeeter i rozpowiadasz jej kłamstwa na mój temat, to…!
– Nie? – Zmarszczył krzaczaste brwi i wsadził ręce z kieszeni. Jego dudniący głos był całkowicie spokojny, nie takim go zapamiętała ze szkoły. Quincy, którego znała, to wiecznie przechwalający się kretyn, jeszcze gorszy od Jamesa Pottera. – Po pierwsze, jestem tu, bo mój chrześniak trafił do Hogwartu, a moja własna rodzina nie raczyła mnie o tym nawet poinformować – dodał, a obydwie kobiety musiały przyznać, że trochę im odjęło mowę. Tego się nie spodziewały. – Po drugie, Skeeter sama mnie tu znalazła. Nie wiem jak się zorientowała, że to ja, i zaczęła pytać o ciebie, Bran. Najpierw myślałem, że przyszła tu węszyć za Blackiem.
– O mnie? – Branwen zmarszczyła brwi, gdy Lukrecja tymczasem zaczęła szperać w swoim bałaganie, przerzucając leżące na podłodze ubrania i papiery. – Czemu Skeeter miałaby o mnie pytać? Co chciała wiedzieć?
– Wszystko. – Wzruszył ramionami. – Jaka byłaś w szkole, na jakiej pozycji grałaś w drużynie, czy mieliśmy romans…
– Fuj! 
– Wiem, nie musisz mi mówić. Ile ty miałaś lat, jedenaście?
– Dwanaście – prychnęła. Lukrecja nadal szperała. – Co ty tam robisz? – Trąciła koleżankę stopą w kolano, a reporterka wyskoczyła w górę jak zając i wyszczerzyła zęby. 
– Ha! Zginiesz, Quincy! – Wycelowała w niego swoją różdżkę. 
– Doprawdy? – Pikestone całkowicie spokojnie usiadł na jej łóżku. – Och nie.
– Nie sądzisz, że gdyby chciał nas przekląć, zrobiłby to już wcześniej? – Bran potarła nasadę nosa i usiadła obok swojego dawnego kapitana. – Skup się, Birkie.
– Nie ufam mu. To podły wąż i wyjcowysyłacz! – warknęła, dźgając Pikestone’a czubkiem różdżki w ramię. Kiedy siedział, był z nią równy wzrostem, więc teraz spojrzał jej kpiąco w oczy i nic nie powiedział. Bran zawsze podejrzewała, że podpatrzył te uśmieszki u Lucjusza Malfoya, ich wzajemne poziomy dupkowatości musiały uczynić z tych dwóch najlepszych przyjaciół. 
– Pikestone, przeproś ją za tego wyjca. To było naprawdę niskie, poza tym inaczej nie przestanie cię dźgać.
– Ani myślę! Quidditch to mój dział, bezczelna gówniara chce mnie wygryźć. Wyjec był całkowicie należny! – W końcu maska obojętności trochę opadła, Quincy po raz pierwszy pokazał jakieś emocje.
– Co? – Lukrecja wyglądała jakby była bardzo bliska spełnienia swojej uprzedniej groźby o morderstwie z zimną krwią. – Sharp dał mi ten wywiad, bo byłeś czymś zajęty, a…
– Gówno prawda! Nie byłem niczym zajęty, cholerny Sharp ubzdurał sobie mnie wygryźć, bo mu się podobasz! Chciał cię do siebie przekonać, ty bezgraniczna kretynko!
– Co? – Lukrecja odłożyła różdżkę, mrugając szybko kilka razy. – Fuj! Obrzydliwe!
– Nie bądź taka zdumiona, chodzisz tam sobie do niego na kawki, wchodzisz bez pukania do biura, daje ci najlepsze artykuły, które nie przechodzą nawet przez korektę…! – Wbił w nią spojrzenie pełne urazy. – A teraz jeszcze dał ci mój wywiad. Z Bran! 
Była szukająca pokręciła z niedowierzaniem głową. I pomyśleć, że jej nauczanie w Hogwarcie miało zapoczątkować spokojne życie bez zbędnej dramy.
– Quincy… – Lukrecja przysiadła na parapecie. – Nie chciałam się przespać z naczelnym.
– Wiem, że nie. 
Bran zrobiła wielkie oczy. Dawny Quincy walnąłby zaraz jakąś uwagą, która kompletnie by dziennikarkę załamała, ale jednak tego nie zrobił. Czyżby ludzie faktycznie dorastali? Czy nie znosił Lukrecji tylko dlatego, że myślał, że doszła do kariery przez łóżko?
– Quincy, wiesz, że kocham quidditcha i-…
– Nie musisz mi się tłumaczyć. Już sobie z nim wszystko wykrzyczałem. Zwolnił mnie z pracy, kolumna jest twoja, Birkie.
– Co?
– Nie mów, że się nie spodziewałaś. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie byłem nigdy ulubieńcem redakcji. Zwolnił mnie z roboty, widocznie nie mógł znieść tych paru słów prawdy. – Wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów i zapalił jednego. Żadna z nich nie chciała protestować, Lukrecja czuła się winna, a Bran – trochę zażenowana, czując, że to po części może być też jej wpływ. Nie powinna była się mieszać i dramatycznie zaczynać od nowa, trzeba było grać dalej w quidditcha.
Oprócz tego, że nie mogła dalej grać, Gwenog dopilnowała, żeby dostała wilczy bilet, doskonale wiedziała, że zawaliła sprawę. Podeszła do okna i otworzyła je na oścież. Quincy dmuchał dymem jak wściekły smok.
– Skeeter dorwała mnie w Hogsmeade, łazi wokół i węszy, chodzi po pubach. Chyba czeka aż wywołasz jakąś aferę – zwrócił się do Bran.
– Jaką aferę? Przecież Bran nawet nie tyka alkoholu! – wykrzyknęła Lukrecja. Pikestone zmarszczył znowu brwi, ale była szukająca posłała mu tylko ostrzegawcze spojrzenie i pokręciła głową. 
– Jasne – burknął. – W każdym razie, Birkie, nie przejmuj się więcej. Podium jest twoje, zaszalej sobie – dodał gorzko, gasząc papierosa na parapecie. 
– Nie chcę go – odparła cicho.
– Co? – Zmrużył swoje czarne oczy i prychnął drwiąco. – Nie bądź głupia, Birkie. Może brakuje ci warsztatu…
– Hej!
Uśmiechnął się znowu, choć tak samo nieprzyjemnie. 
– … ale jesteś dobrą dziennikarką. Może trochę narwaną, ale w porządku.
Bran postukała palcami w ramę łóżka. Czy jej się wydawało, czy Pikestone wspiął się właśnie na swoje osobiste wyżyny bycia miłym? Naprawdę powinna poszerzyć horyzonty, niektórzy ludzie faktycznie mogli ją jeszcze zaskoczyć.
– Jestem? Naprawdę jestem?! A może raczej Sharp po prostu chciał mnie do łóżka, co? 
– Co nie zmienia faktu, że-…
– Teraz to nie ma żadnego znaczenia. – Pokręciła głową i objęła się ramionami. Potem zerknęła gwałtownie w stronę bałaganu na podłodze i złapała swoją torbę podróżną.
– Co robisz? – zapytała Bran.
– Pakuję się! Wracam do domu.
– Hej…
– Nie! Żadne „hej“! Wracam tam, osobiście dam temu obrzydliwcowi w mordę, a potem będę szukać pracy.
– Birkie, jesteś beznadziejna. Właśnie dostałaś dla siebie całą kolumnę, nie możesz… – Quincy jeszcze próbował, ale nie dała mu dokończyć.
– Czy po tym wszystkim, co powiedziałeś, jesteś naprawdę tak beznadziejnym szowinistą, żeby sądzić chociaż przez chwilę, że zostałabym w redakcji?! Gdzie wszyscy najwyraźniej mają mnie za jakąś łóżkową zabawkę szefa?! – Bran nigdy nie widziała jej aż tak wzburzonej, nawet wtedy, gdy dostała wyjca. – Wynoście się. Obydwoje, wynoście się! Muszę być sama, muszę to przemyśleć. – Spojrzała bezradnie na bałagan na podłodze.
Bran pokiwała głową.
– Jak będziesz chciała mnie znaleźć…
– Wiem.
– Dobra.
Kiedy zamknęła za nimi drzwi, Branwen popatrzyła na Quincy’ego badawczo. 
– Mam nadzieję, że nie nagadałeś jej bzdur tylko po to, żeby sama odeszła.
Wydawał się urażony.
– Naprawdę masz mnie za takiego manipulanta?
– Quincy. – Uśmiechnęła się krzywo. – Znamy się za długo, nie czaruj.
– Bran. Mówiłem prawdę. Jestem bezrobotny i chciałem zobaczyć mojego chrześniaka. – Wyciągnął kolejnego papierosa z paczki i przesunął go w zamyśleniu w palcach. – Nie pozwalają mi go widywać, moja własna siostra wypięła się na magiczną część rodziny. Myślałem, że gen odejdzie razem ze mną, a tu proszę…
– Że niby nie przekażesz tego trollowego wzrostu i głosu? – Pokazała mu język, a on po raz pierwszy uśmiechnął się odrobinę bardziej wesoło. – Nie liczyłabym na to. Pamiętam jakie miałeś branie.
– Tak, cóż. To było dawno.
Milczeli chwilę, a potem ruszyli korytarzem w stronę schodów.
– Który to twój chrześniak? Może mogłabym ci pomóc? Wpadnij z wizytą, załatwię to.
– Naprawdę? – Przystanął i wsadził papierosa do ust. – Nie mogłem się porozumieć z Dumbledore’em, jesteś pewna, że to nie problem?
– Jeśli martwisz się, że będziesz miał wobec mnie dług, to zapomnij. – Machnęła ręką. – Zrobię to całkiem za darmo. 
– Za darmo? – Zmarszczył nieufnie brwi. – Owens, byłaś Ślizgonką, przestań bezcześcić dziedzictwo Slytherina. – Szturchnął ją zaczepnie, ale bardzo delikatnie. Jego dłoń była w końcu wielkości jej całej twarzy.
– Jasne. W przeciwieństwie do ciebie… Słuchaj, zrobię to, bo Lukrecja to porządna dziewczyna, cieszę się, że ma kogoś, kto ją broni.
– Co? – Parsknął. – Jesteś niedorzeczną kobietą, Branwen Owens!
– Jasne. Ja jestem. No, to który to?
Milczał chwilę, a potem ruszył w dół po schodach.
– Robert Wilson.
– Robert Wilson. – Uznała, że oszczędzi Quincy’emu wiadomości, do którego domu mały prestidigitator został przydzielony. Postanowiła dać mu szansę dowiedzieć się samodzielnie. – Załatwione. Do zobaczenia jutro! Tylko się nie spóźnij, nie chcę wyglądać jak głupek przed nowym pracodawcą.
– Owens, dziecinko, nie potrzebujesz mnie, żeby wyglądać jak głupek. – Otworzył przed nią drzwi. Walnęła go w ramię, co akurat poczuł, bo naprawdę była silna jak na swoje niepozorne rozmiary.
– Jasne. Nie denerwuj mnie, Pikestone, bo się rozmyślę.

***

Zanim poszła załatwiać cokolwiek dla Pikestone’a, pod wpływem chwili postanowiła załatwić coś jeszcze. Coś, co powinna zrobić już dawno temu. Wcześniejsza rozmowa z Lukrecją sprawiła, że Bran musiała na nowo wrócić do pewnych spraw, które dotąd uznawała za zamknięte. Na początku wcale jej się to nie spodobało, ale potem postanowiła, że być może oto właśnie jest szansa, by coś zmienić, a nie dawać się wciąż tym samym wyrzutom sumienia. 
Przy kolacji usłyszała mimochodem o tym, co zdarzyło się na lekcji obrony przed czarną magią. Trzecioroczni Gryfoni byli wprost wniebowzięci, bogin w ubraniu Augusty Longbottom stał się przebojem wieczoru. Nic dziwnego, że Snape tak szybko zmył się z Wielkiej Sali. I tak podziwiała jego wytrzymałość, ona pewnie w ogóle by nie przyszła na kolację, ale przecież Severus nie był nastolatką z kompleksami, a dorosłym facetem. Musiał trzymać fason. Niezależnie od tego, Lupin przesadził. Myślała, że są dorośli, a to było naprawdę pożałowania godne. Odezwała się w niej gwałtowna ślizgońska solidarność. Dobrze znała wybryki Huncwotów i wiedziała też, że kompleksy nie znikają, zwłaszcza jeśli spowodował je ktoś taki jak James Potter.
Musiała to załatwić. Zbyt długo sama zachowywała się jak dziecko. Nie bez powodu Snape nie traktował jej nigdy poważnie, była wiecznym Piotrusiem Panem, a w końcu kiedyś trzeba dorosnąć. Albo przynajmniej dobrze udawać. Była mu coś winna, a Ślizgoni zawsze spłacali swoje długi. Prędzej czy później. Ku jej zaskoczeniu, drzwi do jego prywatnych kwater były otwarte. Ustąpiły, gdy tylko nacisnęła klamkę. Szczerze mówiąc spodziewała się jakiejś klątwy, co najmniej kilku zaklęć zabezpieczających, może jakiejś magii krwi? Nic z tych rzeczy. Weszła ostrożnie do środka.
– Snape?
W gabinecie było ciemno, jedyne oświetlenie dawały zielonkawe słoje na półkach, w których pływały podejrzane substancje i powykrzywiane deformacjami okazy. Bran rozejrzała się z lekkim niepokojem. Kiedy w końcu oczy przyzwyczaiły jej się do półmroku, usłyszała muzykę, więc poszła w tamtą stronę, licząc, że nie wyskoczy na nią jakiś maniak z siekierą, który wcześniej zamordował Snape’a i zostawił otwarte drzwi. Choć w sumie, jeśli była jakaś osoba w lochach, której powinna się obawiać, to prawdopodobnie sam Severus. 
Melodia była bardzo cicha, wcześniej wzięła to za jakieś dziwne dźwięki maszynerii chemicznej, ale kiedy skupiła słuch, poznała zaraz co to jest. Znała ten utwór doskonale. Jej ojciec miał bzika na punkcie tej płyty. 
– Czy zamknięte drzwi nic ci nie mówią, Owens? Wynoś się. – Nie mogła go dostrzec, usłyszała tylko jego głos, jak zwykle zimny i podszyty złością. Widocznie jeśli Severus Snape nie chciał być widziany, to tak pozostanie.
– Były otwarte. Pukałam. – Starała się brzmieć pewnie, ale kompletnie jej nie wyszło.
– I brak odpowiedzi zasugerował ci, że możesz wejść? Prywatność nic dla ciebie nie znaczy?
Odpowiedź zagłuszył krzyk, bardzo znajomy. Silny głos Clare Torry i początek popisowego numeru ze słynnego krążka, ale zaraz potem do jej uszu dobiegł dźwięk gwałtownie zsuniętej z płyty igły i w lochach zapadła cisza. 
– Nie brałam cię za fana Pink Floyd… – zaczęła cicho.
Przez chwilę nic nie mówił i pomyślała, że jej nie usłyszał, ale myliła się. Chyba po prostu się nie spodziewał, że rozpozna, co to.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Tak. Racja. Zdawało mi się.
Snape nic nie odpowiedział, więc umilkła. Cisza zawsze ją deprymowała, zaczęła się nerwowo rozglądać po gabinecie.
– Nieźle się urządziłeś. Pamiątki rodzinne? – Odwróciła się w stronę ściany i dotknęła jednego ze słoików z zakonserwowanym płodem czegoś bliżej nieokreślonego, a potem wrzasnęła, kiedy okaz się poruszył. W panice cofnęła się o kilka kroków i wpadła na Snape’a plecami. Mistrz eliksirów ani drgnął, zderzenie z drobną szukającą miało mniej więcej taki wpływ na jego równowagę jak mucha, która wpadła na szybę. Bran spojrzała w górę, bardzo kiepsko kryjąc zaskoczenie. Uśmiechał się złośliwie, psychopata jeden. Najpewniej zaczarował te swoje wspaniałe memorabilia i tylko czekał na taką okazję.
– Psychol. – Otrzepała prawe ramię z wyimaginowanych pyłków.
– Czego tu chcesz, Owens? – zapytał z niechęcią.
– Szczerze? Przyszłam cię przeprosić, Snape. 
Nie potrzebowała go dobrze widzieć, żeby wiedzieć jakie miny teraz stroił. Na korzyść Bran działał fakt, że kompletnie się nie spodziewał tego, co właśnie powiedziała. 
– No. Tak. Więc… Przepraszam. 
Patrzył na nią tak intensywnie jak zawsze, miała wrażenie, że czyta jej w myślach i z tego co o nim słyszała, nie było to do końca bezpodstawne wrażenie. Jego blada, zapadnięta twarz w zielonkawej poświacie słojów wyglądała naprawdę upiornie, wręcz nie z tego świata. Wciąż milczał, przez moment bała się, że miotnie w nią jakimś zaklęciem albo własnoręcznie wyrzuci ją za drzwi, ale nie. Nawet jeśli udało jej się go na chwilę zaskoczyć, to maska obojętności szybko wróciła na jego twarz. Nie tak łatwo było podejść mistrza eliksirów. 
– Przeprosiny przyjęte – odrzekł w końcu sucho. – Możesz iść.
– Serio? Teraz powinien być "Time“, to najlepszy kawałek. – Rozejrzała się i nagle dostrzegła to, czego szukała. Na podłodze, w rogu, stał staroświecki adapter, zapewne tak stary jak samo "Dark Side of the Moon“. Poczuła wręcz fizycznie jak Snape za jej plecami robi jeden z tych swoich grymasów, ale nie zwróciła uwagi. Przesunęła igłę z powrotem na płytę i w całym gabinecie rozległ się przejmujący dźwięk dzwoniących zegarów. Odwróciła się do niego, ale już go nie było. Gdzieś poszedł, a kiedy wrócił, trzymał w dłoni dwie butelki z ciemnego szkła.
– Co to jest?
– Piwo.
Teraz ona kompletnie zdębiała, zwłaszcza kiedy podał jej jedno. Z nieufnością wzięła do ręki oferowany trunek i zerknęła na etykietkę. Było bezalkoholowe. Dlaczego? Brała go raczej za faceta, który trzyma po kątach sześćdziesięcioprocentowy bimber. Otworzyła butelkę zębami, kapsel brzęknął o podłogę. Potem puknęła się mentalnie w głowę. No tak. Mogła się spodziewać, że akurat on jeden domyśli się jej niewygodnego sekretu. Snape zawsze jakimś sposobem dociekał najskrytszych tajemnic wszystkich naokoło.
Powąchała nieufnie szyjkę butelki, chociaż podejrzewała, że jeśli ten konkretny facet chciałby ją otruć, wybrałby raczej coś bez smaku i bez zapachu. Nawet jeśli był urażony jej postępowaniem, to nie dał nic po sobie poznać.
Właściwie zawsze się zastanawiała, czy Snape zabezpiecza jakoś swoje własne picie i jedzenie. Nienawidziła go połowa populacji tej szkoły, ona na jego miejscu byłaby ostrożna. Z drugiej strony, opiekun Slytherinu od zawsze odznaczał się wrodzoną paranoją. Pewnie codziennie zażywał trucizny w małych dawkach, żeby się uodpornić. 
– Jak Rasputin – mruknęła na głos.
– Słucham?
– Nie, nic.
Rozglądała się dalej po gabinecie. Profesor Slughorn mieszkał o wiele przytulniej, swego czasu bywała tu nie raz, była naprawdę niepokornym dzieckiem. Ten wystrój jednak w niczym jej nie przypominał dobrotliwego profesora, za to aż krzyczał „Severus Snape“. Zimne mury, minimalna ilość mebli. Jedyną rzeczą zakrawającą na jakikolwiek rodzaj wystroju był adapter w rogu i ogromny regał, zajmujący całą ścianę i wypełniony po brzegi książkami, opasłymi encyklopediami o eliksirach i atlasami ziół. Podeszła bliżej, a Snape drgnął nerwowo za jej plecami, chociaż nic nie powiedział. 
Wciąż czuł, że kontroluje sytuację, a poza tym chyba go ciekawiło, do której książki podejdzie. Wiedziała, że przebywanie z nim było jednym wielkim i niekończącym się testem. Obserwował i wyciągał wnioski. Trudno było cokolwiek dostrzec w tym półmroku, ale coś zwróciło jej uwagę, grzbiety tej jednej konkretnej kolekcji, ich kształt i rozmiar, wydawały się znajome. Ukucnęła, przyglądając się najmniejszym książeczkom, obłożonym w okładki ze starego kalendarza, wciśniętym w najdalszy róg regału. Zanim zdążył ją powstrzymać, odstawiła butelkę na podłogę i wyciągnęła jedną z nich. Uśmiechnęła się szeroko kiedy tylko przeczytała stronę tytułową. Odwróciła się do niego.
– Sherlock Holmes?
Zmrużył oczy i pociągnął spory łyk piwa. Nic nie odpowiedział. Bran uśmiechnęła się pod nosem. Punkt dla niej. Jak tak dalej pójdzie, może zda. Odłożyła książkę na miejsce i wyprostowała się, po raz pierwszy pijąc ze swojej butelki.
– Nie sądziłem, że w ogóle lubisz książki – powiedział nagle.
Zaśmiała się pod nosem.
– Za dzieciaka spędziłam połowę życia po szpitalach, nie miałam nic innego do roboty. – Poza tym, kiedy jej tata uzbierał na telewizor, zawsze w piątkowe wieczory oglądali razem serial o przygodach najsłynniejszego angielskiego detektywa, ale tego Snape oczywiście nie musiał wiedzieć.
– Nie myślałam, że ty… 
– Czemu właściwie tu przyszłaś? – Przerwał jej. – I za co mnie przepraszałaś?
To ją trochę zdziwiło. Usiadła na podłodze pod regałem.
– Jakoś niewiedza nie przeszkodziła ci przyjąć przeprosin.
– Chciałem, żebyś wyszła. 
– A teraz już nie chcesz?
– Nie sądziłem, że poznasz tę płytę. Raczej miałem cię za bezmyślnego sportowca.
– Ależ dziękuję!
– To nie był komplement. 
– Zawsze byłeś szczery. 
Wzruszył ramionami. Przejmujący śpiew Clare Torry w "The Great Gig in the Sky“ skutecznie wygonił wszystkie sensowne myśli i przygotowane w głowie przemowy.
– Pamiętasz eliksir wielosokowy? – zapytała nagle, nieco głośniej, żeby zagłuszyć muzykę. Od razu wiedziała, że pozna o co jej chodziło. Nie myliła się.
– Co z nim? – prychnął, mrużąc oczy i stojąc nad nią jak fatum.
– Zawaliłam sprawę, Snape – przyznała. – Prawie cię wtedy wyrzucili ze szkoły, a ja się nie przyznałam.
– Ach. – Uśmiechnął się jadowicie. – I dręczą cię wyrzuty sumienia? Nie przejmuj się. Jesteśmy rozliczeni.
– Nie chodzi o pieniądze. – Spojrzała w podłogę i przesunęła dłonią po kamiennej płycie. – Zgrywam taką odważną, a zachowałam się jak debilny tchórz. Nie dziwię się, że mnie nienawidzisz.
– Nie pochlebiaj sobie, nie nienawidzę cię, Owens.
– Wiedziałam! – Podniosła głowę, uśmiechając się niecnie. – Bardzo trudno mnie nie lubić, wiesz?
– Nie lubię cię – warknął. – Trudno ci w to będzie uwierzyć, ale w ogóle nie zajmuję się twoją osobą. Chociaż ostatnio zbyt często sama mnie do tego zmuszasz. – Podszedł do adaptera i przełożył płytę na drugą stronę. 
– Ta. – Zaczęła skrobać palcem etykietkę. – Bo widzisz… Rozmawiałam z Lukrecją…
– Birkie? To bezsensowne beztalencie, ciekawe, czy w ogóle miała coś koherentnego do powiedzenia.
– Wszyscy są według ciebie beztalenciem, Snape.
– Ona była szczególną katastrofą. Jeszcze większą niż Longbottom, a to jest wyczyn. – Odwrócił się do niej, a potem zrobił coś, czego w życiu by się po nim nie spodziewała. Usiadł obok niej na podłodze.
– Snape?
– Ach, przepraszam, przerwałem ci. – W jego głosie nie było oczywiście ani cienia skruchy, ale przynajmniej wrócił do swojego tonu zwykłej złośliwości. To było… Uspokajające. Do tego była przyzwyczajona. – Czy założyła już twój fanklub? Poprosiła o kolejny wywiad? Bycie w świetle reflektorów musi być takie męczące…
– Nie wysilaj się. Dobrze wiesz, że nigdy mi o to nie chodziło.
– Czy ja wiem? Miałaś swoich wielbicieli, Barty Crouch latał za tobą jak pies. – Wypił jeszcze trochę i odstawił pustą butelkę na podłogę.
– Barty był moim najlepszym kumplem i przynajmniej nie był kompletnym psychopatą jak Mulciber – odgryzła się.
– To fakt.
– Więc się przyznajesz? – Tego się nie spodziewała.
Wciąż trzymał w dłoni butelkę i teraz to on nadrywał kciukiem swoją etykietkę, chociaż twardo patrzył jej w oczy i udawał, że wcale nie jest nerwowy. Dlaczego był przy niej nerwowy? Czy to przez to, że rozmawiali po raz pierwszy tak całkiem spokojnie?
– Czemu ci się zebrało na wspominki, Owens?
Uznała, że być może ta rozmowa jest po prostu różna od tych, które zazwyczaj odbywał, a przez to mogła być ciekawa. Jeśli go ciekawiła, to prawdopodobnie tylko dlatego jeszcze nie kazał jej wyjść.
– Lukrecja zaczęła mnie wypytywać. – Szczerość potrafiła być całkiem odświeżająca. No i doprowadzała Snape’a do stanu, w którym go jeszcze nie widziała. Był niemal towarzyski. Może naprawdę dorzucił jej czegoś do piwa i ma halucynacje? – Zaczęłam o tym myśleć. O Pierwszej Wojnie, o tobie, o…
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy, to stare sprawy – uciął twardo. – Dawno pozamykane.
– Nie wątpię, ale nie myślisz o tym czasem?
– Nie muszę. Ciągle mi ktoś przypomina – warknął, mrużąc oczy.
– Teraz jesteś na mnie skazany. – Przekrzywiła głowę zaczepnie. – Jestem przypomnieniem? Ja i Lupin? – Umilkła na chwilę, on też nie wydawał się zbyt chętny żeby przerywać ciszę. Pomachała nagle pustą butelką piwa. – Mogłam się domyślić, że akurat ty będziesz na tyle spostrzegawczy. – Uniósł pytająco brew, a potem na jego twarz wpełzł dobrze jej znany krzywy uśmieszek, ten z rodzaju tych pełnych satysfakcji. – Ta. Severus Snape, super szpieg.
Znowu zmrużył oczy, wyprostowując gwałtownie plecy, chociaż dobrze wiedział, że pewnie tylko tak jej się wymsknęło, nie mogła przecież wiedzieć o jego roli w wojnie. To było ściśle tajne. 
Us and them. And after all we're only ordinary men. Me and you. God only knows it's not what we would choose to do – śpiewał cicho David Gilmour, nie spodziewając się nawet, jak bardzo wpasował się w temat konwersacji. 
– To naprawdę dobra płyta. – Bran westchnęła i oparła się o regał.
– Dobry rocznik – odparł Snape. Zerknęła na niego szybko, a on odwrócił wzrok. Czy miała tylko takie wrażenie, czy właśnie wyrwało mu się coś, co wolałby zachować w tajemnicy?

"It's only the difference between right and wrong innit? I mean, good manners don't cost nothing do they, eh?"



3 komentarze:

  1. Wszystko mi się bardzo podoba. <3 Nawet te postaci, których kanonicznie nie lubię, też mi się bardzo podobają (tak, patrzę na Ritę, kill it with fire before it lays eggs). Oczywiście pragnę więcej Dracona, ale chyba nawet nie muszę ci o tym wspominać, bo doskonale wiesz. Ach, i wypraszam sobie, oprócz Slytherinu jeszcze ja lubię Slytherin. Sharpa zadźgać, Quincey bardzo przyjemny, Snape potencjalnie oswojony i niegryzący tego dnia, wszystko na miejscu. I jeszcze Don. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. O jej! Taki długi rozdział :D jestem zachwycona :D każdą częścią :D
    uff.. trochę się wyjaśniła sprawa Bran i Snapa :) chociaż teraz to dopiero podsyciłaś moją ciekawość :)

    ps ja też lubię Slytherin (opiekuna najbardziej <3 )

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojejku jej! No i mamy kolejne dzieło Oleńskiej.. Chociaż mi nadal żal Laudanum. Wiesz, że to miało potencjał. I ten cały kanon wywrócony do góry nogami.
    Bran mnie irytuje. Pewnie dlatego, że jestem mentalnie sprzężona z Mistrzem, a kto irytuje Mistrza, automatycznie ma ze mną na pieńku, ha! No i mam też od początku irytujące wrażenie, że Bran jest starsza niż wskazuje treść. W mojej głowie jest zgorzkniałą czterdziestolatką... Ale nie przejmuj się, to tylko zazdrość. Nie chcę, żeby znalazła się w paringu z Severem, to oczywiste.
    Ogólnie mi się podoba, dzieje się dużo, a wątków i postaci jest jeszcze więcej. Może tym razem nie znudzi Ci się tak szybko?

    Pozdrawiam i obserwuję pilnie :)

    OdpowiedzUsuń