niedziela, 6 września 2015

VII

A/N: Witam ponownie, moi kochani! Dziękuję za tyle wejść na bloga i za cierpliwość, a betowała niezastąpiona Wee, która ma do mnie wręcz anielską. Powracam ze świeżą inspiracją na moje męskie postacie. Powiadam Wam, jeśli chcecie obejrzeć najprzystojniejszych mężczyzn, wybierzcie się do Kopenhagi! 


Część VII


– Myślisz, że cię pozna?
– Wątpię czy Klara zachowała moje zdjęcia.
– Więc nie jesteś jego ojcem chrzestnym?!
– Jestem! Sam się wybrałem. Zawsze mu wysyłałem kartki na urodziny.
– Kartki? Dumbledore mnie zabije… Jakie znowu kartki?
– Takie… Z małym pingwinem.
  Quincy Pikestone ze swoim imponującym wzrostem sześciu stóp i pięciu cali i głosem dudniącym jak z głębi studni nie był mężczyzną wzbudzającym natychmiastowe zaufanie. Tym bardziej nie sprawiał wrażenia kogoś, kto lubił dzieci i małe pingwiny. Branwen spodziewała się, że Robert może nie być szczególnie zachwycony spotkaniem z wujkiem, którego nigdy nie widział, zważywszy zwłaszcza na ogólne skojarzenia jakie wzbudzała osoba byłego kapitana Slytherinu.
– Tylko się zachowuj, jasne? Żadnych sarkastycznych wywodów, to jest dzieciak.
– Czego chcesz, Owens? Jestem milutki.
Jego niecny uśmieszek jakoś jej nie przekonywał. W związku z wyjściem do Hogsmeade, uczta z okazji Halloween została zaplanowana na wieczór. Deszcz lał się z nieba od samego rana, ale dekoracje w Wielkiej Sali nie dawały odczuć ponurej atmosfery. Magicznie ożywione nietoperze z papieru latały pod sufitem, wszędzie unosiły się miniaturowe lampiony z dyni, a rezydujące w zamku duchy już od rana przygotowywały swoje doroczne przedstawienie. Ogólne zamieszanie weekendowe i fakt, że w zamku pozostała jedynie część nauczycieli oraz uczniowie pierwszych i drugich klas, tylko spotęgowały alarmujące wrażenie jakie sprawił Quincy Pikestone gdy przekroczył próg Wielkiej Sali. Na szczęście Bran wcześniej odbyła z dyrektorem długą rozmowę na ten temat, inaczej ktoś mógłby pomyśleć, że incydent sprzed dwóch lat z trollem w lochach właśnie przechodził swoje encore
Bran poprowadziła Quincy’ego do stołu Gryffindoru, gdzie Robert właśnie pokazywał koleżance z roku nową sztuczkę iluzjonistyczną. Wyglądała na bardzo skomplikowaną, głównym elementem zdawała się być ukradziona komuś ropucha oraz papierowa łódka złożona z wczorajszego wydania „Proroka Codziennego“. Gdy tylko Quincy podszedł do stołu, rzucił na niego bardzo dramatyczny cień. Dzieci zerknęły na tajemniczego mężczyznę z lekkim niepokojem.
– Robert – zaczęła nieco sztywno Bran. – Pamiętasz, mówiłam ci wcześniej, że ktoś bardzo chciał się z tobą zobaczyć.
Młody Gryfon rozdziawił usta ze zdumienia. Pikestone musiał mu się wydawać gigantem. 
– Coo?
– Pamiętasz. Pytałam cię o to wczoraj. To jest twój wujek Quincy.
Quincy odchrząknął, a Bran dopiero teraz zorientowała się, że po raz pierwszy widzi go tak zdenerwowanego. Robert tymczasem w ogóle się nie bał, zdawał się mieć talent do zachowywania zimnej krwi przy osobnikach absolutnie przerażających. Wpatrzył się w stojące nad nim zjawisko z fascynacją, gdy nagle tajemniczy mężczyzna przeczesał ze zdenerwowaniem swoje gładkie, nierówno obcięte czarne włosy i ukucnął przed siostrzeńcem. 
– Pokazać ci sztuczkę? – Wyciągnął zza ucha Roberta srebrnego sykla, pokazał mu go, zamknął w pięści, a gdy rozprostował palce moneta zniknęła. 
Na twarzy młodego Gryfona odmalował się absolutny zachwyt, a Bran mogła wręcz przysiąc, że u zwykle poważnego byłego kapitana też zauważyła uśmiech. Zaraz jednak odgoniła te myśli, Quincy i uśmiechy zwyczajnie nie szły ze sobą w parze. Zerknęła na stół nauczycieli, gdzie Dumbledore uniósł swój puchar z sokiem dyniowym i mrugnął do niej porozumiewawczo zza okularów-połówek. Całe szczęście. Wbrew wszelkim komentarzom własnego zdrowego rozsądku, rzuciła też okiem na puste krzesło mistrza eliksirów. Gdzie się tym razem podziewał?
– To bardzo miłe z twojej strony, Owens. – Za jej plecami rozległ się sarkastyczny pomruk, jak gdyby tylko czekał by ujawnić swoją obecność, ale specjalnie wybrał moment gdy się go najmniej spodziewała. 
Odwróciła się błyskawicznie, w samą porę by zobaczyć słynny krzywy uśmieszek Snape’a i zostać obrzuconą zwykłym spojrzeniem pogardy. Z trudem zebrała się w sobie na swobodne wzruszenie ramionami.
– Prawda? Kto by pomyślał, że jestem tak bezgranicznie altruistyczna. – Ściągnęła usta. Ostatnio ciągle na niego wpadała, a od czasu tamtego wieczoru wspomnień nie mogła się zdobyć na normalne zachowanie w jego obecności. Jej uszczypliwe uwagi były coraz bardziej wymuszone i miała wrażenie, że on też to wiedział. – Tak, prawdziwa ze mnie złota gwiazdka. – Starała się uśmiechnąć, ale wyszło jej raczej niemrawo.
– Nie przesadzajmy, Owens. – Obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głowy. – Nie uskuteczniasz dziś żadnego latania wokół Wieży Astronomicznej?
– Czemu pytasz? Złapałeś randkę na wieczór?
– Oczywiście. – Uśmiechnął się krzywo. – I zapraszam ją na sesję obściskiwania na Wieży, bo cofnąłem się w czasie i obydwoje mamy po piętnaście lat.
– Ależ skąd, ja widziałabym cię raczej w jakimś ciemnym lochu, słuchającego muzyki w milczeniu. – Zanim zdążyła się zorientować, słowa same padły z jej ust. Musiał dostrzec to koszmarne zakłopotanie, które nastąpiło zaraz później, bo uniósł pytająco brew, co było u niego znakiem absolutnego samozadowolenia. Już chciał coś powiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa.
– Przepraszam na chwilę. – Chciała wymknąć się z Sali, ale on wyszedł za nią.
– Musimy porozmawiać – powiedział nagle, kiedy znaleźli się na korytarzu, a ona zamiast odpowiedzi pchnęła drzwi prowadzące na dziedziniec. 
– Nie sądzę.
– Stój. – Zatrzymał się, ale ku jego irytacji ona nie miała takiego zamiaru. – Owens!
– Jestem zajęta. Bardzo zajęta.
Znowu ruszył za nią, nie musiała nawet patrzeć by widzieć jak szaty powiewają za nim z irytacją.
– Nie jesteś. – Złapał ją za ramiona i odwrócił do siebie. Zmierzył ją ostrym spojrzeniem i chwilę jakby się nad czymś zastanawiał, ale potem zmienił zdanie. – Nadal się nie dowiedziałaś kim była ta ruda kobieta od swetra, prawda?
Próbowała udawać szok, ale jej nie wyszło, a on tylko jeszcze bardziej wbił w nią wzrok. Potrząsnęła głową. Skąd to pytanie? Dlaczego o to pytał? Spodziewała się każdej możliwej obelgi, sesji cynicznych komentarzy, ale czyżby jemu też zebrało się na wspominki?
– Ciebie też naszło na zaglądanie w przeszłość? – odparła, trochę ostrzej niż zamierzała, ale nie próbowała się wyrywać. – To już dawno nieważne.
– Być może, ale nie ma nic nudniejszego od Nocy Duchów, nie sądzisz? – W jego oczach dostrzegła dziwny błysk, który zauważała tam ostatnio stanowczo zbyt często.
– Snape, o co ci chodzi? – Usiłowała udawać obojętność, ale musiała przyznać, że ją zaciekawił.
– Nie chciałabyś wiedzieć? – Drążył temat.
– Widzę, że ciebie to dręczy. – Przewróciła oczami. – Co niby knujesz i co ja będę z tego miała?
Uśmiechnął się niepokojąco, czekając aż Branwen złapie aluzję.
– No tak. Ty już masz plan, prawda? – Westchnęła.
Powinna być zaskoczona. Powinna protestować. Ale co tu się niby dało oprotestować? Severus Snape był gotowy na każdą okoliczność, czemu w ogóle miałoby ją to dziwić, że chce grzebać w jej życiu?

***

David Birkie nie znosił swojego imienia z pasją. Przezwisko z dzieciństwa, które przylgnęło do niego na dobre w Hogwarcie, zawdzięczał Lukrecji. Jako malutkie dziecko nie była w stanie wymówić pod jego adresem nic oprócz „Taffy“. Kiedy nieco podrósł i zorientował się, co chciał robić w życiu, okazało się, że ksywki i tajemne imiona potrafiły być bardzo użyteczne, tak samo ulubieni gracze quidditcha. Dzięki temu stworzył swój pseudonim artystyczny i tak T.B. Watkins pojawił się po cichu na liście magicznych bestsellerów. Nikt nie mógłby się domyślić, że sławny pisarz i ten nieśmiały, aż nadto wysoki, facet z małego miasteczka w Walii to ta sama osoba. To dawało Taffy’emu mnóstwo okazji do anonimowych podróży, a w tej chwili inspiracja zawiodła go aż do Egiptu.
Anta-Lateef o tej i każdej innej porze roku nie była dla mugoli niczym szczególnym jeśli chodzi o atrakcje turystyczne. Małe miasteczko, targ, dwieście kilometrów do Kairu i dużo piachu. Oczywiście mugole nigdy nie byli specjalnie dobrzy w dostrzeganiu tego, co mieli tuż pod swoim niemagicznym nosem, dlatego nie zdawali sobie sprawy, że Anta-Lateef była siedzibą największego i jedynego na świecie eksperymentalnego Departamentu Łamaczy Klątw. Będąc najbardziej ciekawskim pisarzem magicznej Anglii, Taffy postanowił oprzeć swoje najnowsze dzieło na solidnych i bardzo emocjonujących faktach. Jedyne czego potrzebował, to autentycznego Łamacza.
Jeśli chodzi o miejsca do spotkania jakichkolwiek ludzi, Anta-Lateef posiadała wyłącznie obskurną małą tawernę z jednym gatunkiem alkoholu i szeroką gamą brudu na szklankach. Wysoki, chudy Angol z kręconymi rudo-blond włosami i oczami tak jasnymi, że nie było szans na odwrót i udawanie tubylca, wzbudził tu sensację dużo mniejszą, niż Taffy się spodziewał. Głównie dlatego, że na samym środku tawerny już siedziała bardzo obiecująca grupka: barczysty młody mężczyzna z włosami tak płomiennymi, że mogłyby zawstydzić ogień, czarnoskóra kobieta, która niemal dorównywała wzrostem Taffy’emu, oraz karzeł o przystojnej twarzy i dwudniowym zaroście, którego nogi dyndały nad podłogą. Rozmawiali głośno po angielsku i nie zwracali uwagi na nikogo. Nie mogli być turystami, czuli się tu stanowczo zbyt swobodnie, a potem w kieszeni rudzielca mignęła pisarzowi różdżka. Strzał w dziesiątkę. 
Taffy postanowił usiąść nieopodal i rozpocząć wywiad środowiskowy. Nie było to łatwe, właściciel podejrzanego przybytku nie tolerował zajmowania krzeseł za darmo. Natychmiast do niego podszedł i agresywnym dialektem zaczął się domagać zamówienia. Wylądowawszy z podejrzanym alkoholem w dłoni i obryzgany śliną wściekłego Araba, Taffy przycisnął ramię do ściany i zaczął podsłuchiwać.
– Nie uwierzysz, ale Neferhetepes mogła być charłaczką. – Kobieta pomachała ręką przed oczami karła i wskazała szczupłym palcem na stos zapisków przed sobą. Rudy wzruszył ramionami i dopił swojego drinka. Potem odwrócił się do barmana i szybkim arabskim wspieranym żywiołową gestykulacją zamówił kolejnego.
– Neferhetepes? Przypomnij mi, ona była…? – Odwrócił się do koleżanki i posłał jej jeden z tych uśmiechów, o których Taffy mógłby się rozpisać na cały akapit.
– Córką syna Cheopsa. I teraz patrz! – Wycelowała palcem w mapę. – Zniszczona piramida jej ojca, nawet większa niż ta w Gizie, była tu. – Pokazała coś obok przy innej miejscowości. – Tu mamy grobowiec jej braci, ojca, trzech córek Cheopsa, jego dwóch prawowitych żon… A gdzie ona? Moja teoria jest taka, że skoro żenili się między sobą, by zachować… No wiesz. Krew. – Na to rudy przewrócił oczami i zaczął się bawić swoim kolczykiem w uchu. – Ktoś w końcu musiał wylądować jako charłak! I założę się, że na jej grobowcu ciążą solidne klątwy. Jedziemy?
– Bez sensu – prychnął karzeł. – Po co ktoś miałby zabezpieczać jej grobowiec skoro była rodzinnym wyrzutkiem?
Zamilkli na chwilę, a Taffy tak bardzo wciągnął się w ich dyskusję i już układał w głowie wszystkie opisy i charakterystykę postaci, że zanim zdołał się powstrzymać, powiedział:
– Jeśli ktoś by się dowiedział, że była charłaczką, cała dynastia okryłaby się hańbą. 
Wszyscy zwrócili się w stronę nieszczęsnego pisarza, który czuł jak robi się czerwony na twarzy i dziękował w duchu za panujący w tawernie półmrok. Słowa uciekły z jego ust zanim zdążył się w ogóle zastanowić. Oczekiwał gniewu, jak to zwykle w takich sytuacjach bywało, ale kobieta potrząsnęła tylko imponującą grzywą kręconych, hebanowych włosów i zaśmiała się perliście.
– Pracujesz dla Ministerstwa? – zapytała, podczas gdy jej rudy kolega obrzucał Taffy’ego ciekawskimi spojrzeniami, w ogóle się z tym nie kryjąc.
– Wakacje? – spróbowała znowu, gdy nie uzyskała odpowiedzi.
– Jesteście Łamaczami? – odpowiedział na pytanie pytaniem.
– A ty co? – Karzeł zmrużył oczy, a jego głos stał się jeszcze bardziej nieprzychylny. – Książkę piszesz?

***

Holyhead było jeszcze bardziej wilgotne i ponure niż je zapamiętała. Bran nie czuła się jakby wróciła do domu, teraz miała wrażenie, że jest tu po prostu nie na miejscu. Ubrania przemokły do suchej nitki, długie rude włosy dziwnie ciążyły, a nagłe posiadanie prawej ręki z jakiegoś powodu zaburzało równowagę. Snape szedł obok i palił papierosa za papierosem, idąc w pełnym skupienia milczeniu jak Ponury Żniwiarz, który tylko czeka, by zgarnąć jej duszę. Trzymała ręce w kieszeniach, starając się stłumić post-teleportacyjne mdłości. 
Oczywiście, że planował to od dawna. To był Snape, zawsze ubezpieczony i kochający zagadki. To ciągłe nieprzebywanie z ludźmi nieźle go zwichrowało, jak uznała Bran. Zachował ostatni włos, to nie było do niego niepodobne, ale dlaczego zachował go przez tyle lat? Być może zrobił się jeszcze bardziej obsesyjny, w końcu nie widziała go od… Ile to minęło? 
Szli mokrymi uliczkami portu. Deszcz na chwilę ustał, a w wilgotnym powietrzu czuć było doskonale Bran znajomy zapach ryb i słonej wody. Krążyli po mieście dobre pół godziny, już miała wytknąć Snape’owi dziurę w jego planie, który był niemniej szalony od jej własnych, gdy nagle ktoś za nią zawołał:
– Cat! Hej, Cat!
Odwróciła się gwałtownie, gdy zrozumiała, że oprócz niej i Snape’a na ulicy nie było nikogo i to ona musiała być rzeczoną „Cat“. Nie potrzebowała patrzeć na swojego towarzysza podróży, by widzieć jak na jego twarzy wykwita triumfalny uśmieszek. Cholerny Nietoperz, oczywiście, że jego skazane z góry na zagładę szalone pomysły po prostu muszą wypalić tylko dlatego, że ktoś na górze miał z niej niezły dowcip! W jej stronę szedł tymczasem pulchny mężczyzna w ubłoconych butach, a maszerował tak szybko, że rozbryzgiwał wokół siebie kałuże. Pod pachą ściskał torbę z chlebem, a kraciasta czapka na jego głowie była cała mokra od deszczu.
– Cat! – Pomachał jej, a ona po chwili wahania odpowiedziała tym samym.
Gdy już zrównał się w nimi, nieznajomy obrzucił Snape’a podejrzliwym spojrzeniem, a potem pocałował Bran w obydwa policzki, na co ona nie bardzo wiedziała jak zareagować, więc nie zrobiła nic. I co teraz?
– Merlinie, dopiero co cię widziałem na targu. Teleportowałaś się?
– Tak, ja… Musiałam coś załatwić.
Starała się nie krzywić, ale głos dochodzący z jej ust był po prostu zbyt dziwny, zbyt inny. Rozmarzony, łagodny i ciepły. W ustach miała obcy smak miętowej gumy, który nie chciał odejść, a zęby były dziwnie krzywe z jednej strony, do czego nie mogła się za nic przyzwyczaić.
– To twój znajomy? – Dociekliwy facet poruszył siwym, sumiastym wąsem, ale zanim Bran zdążyła nawet pomyśleć o jakimś kłamstwie, zobaczyła kątem oka jak Snape ukradkiem wyciąga zza szaty różdżkę. 
Potem nastąpiło najbardziej intensywne zdarzenie jakiego miała szansę doświadczyć od dawna: bez wypowiadania jakiegokolwiek zaklęcia, Snape sprawił, że wzrok jegomościa stał się zamglony, a w jego oczach na chwilę rozbłysł jasnoniebieski poblask. Severus wbijał w niego ostre spojrzenie i przesuwał oczami jak gdyby coś czytał. Potem opuścił różdżkę i bez słowa odwrócił się w stronę bocznej ulicy. Zerknął też stanowczo na Bran, a potem zaczął iść przed siebie, nie czekając aż zrozumie co się stało. Nieznajomy wciąż stał nieruchomo na środku chodnika, a chleb wypadł mu spod pachy w błotnistą kałużę. Uznała, że tu już nic się nie da zrobić, więc pobiegła za Snape’em.
– Nic mu nie będzie? – Z trudem go dogoniła, miał stanowczo zbyt długie nogi.
Nie odpowiedział, więc podbiegła do niego jeszcze bliżej i zachwiała się na mokrym bruku. Prawie upadła, ale złapał ją w ostatniej chwili. W jego twarzy było coś zdecydowanego, wręcz niebezpiecznego, co sprawiło, że nie pytała więcej. Zorientowała się, że po prostu nie chciałaby wiedzieć. To jedna z tych sytuacji, gdy Severus Snape nie był jej przyjacielem, on po prostu uznał, że ta zagadka jest warta poświęcenia sprawie kilku minut i zaspokojenia tym samym swojej ciekawości.
Stanęli przed domem pięknym jak z pocztówki. Severus wsadził jedną ręką w kieszeń, drugą zaczął szukać papierosów. Widocznie zbyt bliska obecność sielskich klimatów wzbudzała w nim niesmak. Domek był mały, ale schludnie utrzymany. Drewniana furtka, kwiaty w  ręcznie malowanych doniczkach i firanki w kuchennym oknie, biała cegła i pomarańczowa dachówka. Gdzieś w oddali dobiegał delikatny dźwięk pobrzękujących dzwonków wietrznych. Bran stanęła przy skrzynce pocztowej i próbowała odczytać nazwisko, ale Snape zasłonił je ręką i kompletnie bez ostrzeżenia pchnął ją stanowczo w stronę furtki. 
– Co wyprawiasz? – syknęła.
– Eliksir straci moc. Idź.
Sama nie wiedziała czemu go słucha, ale nie miała siły się kłócić. Przeszła ścieżką w stronę domu, czując jak żwir chrzęści jej pod nogami. Stanęła na progu, bijąc się z myślami. W takim miejscu chciałaby spędzić dzieciństwo, ktokolwiek tu mieszkał nie mógł być nieżyczliwym człowiekiem, więc przestała się denerwować i zadzwoniła zdecydowanie do drzwi. Otworzyła jej niska staruszka z siwym warkoczem, który opadał na jedno ramię. Zerknęła na Bran bystrymi bursztynowymi oczami i zachowywała się zupełnie jakby od razu przejrzała obecność eliksiru wielosokowego, bo uśmiechnęła się wszechwiedząco i splotła ręce na piersi. Nie była też ani trochę zaskoczona jej obecnością na progu. Zerknęła ponad ramieniem Bran w stronę furtki, ale w tym samym momencie rozległ się cichy trzask teleportacji. Świetnie. Została sama.
– No proszę. – Staruszka poprawiła okulary i uniosła podbródek w sposób, który bardzo Bran kogoś przypominał. – Spodziewałam się ciebie trochę szybciej. 
– Nie jestem Cat – palnęła bezmyślnie.
– Przecież wiem. – Odsunęła się w drzwiach i przepuściła ją do środka. – Wejdź. Właśnie wstawiłam herbatę. 
W środku dom był tak samo uroczy jak z zewnątrz, co nadawało sytuacji jeszcze bardziej nierealnego posmaku. Wszystkie meble zrobiono z drewna, w kuchni pachniało herbatą, a w niemal każdym oknie wisiały prześliczne dzwonki wietrzne zrobione z odłamków kolorowego szkła. Na niektórych ktoś namalował obrazki, które dzięki magii poruszały się z każdym podmuchem wiatru. 
Stół w kuchni nosił ślady użytkowania pokoleń. Ktoś odłupał kawałek jednej nogi, wszędzie na blacie były ślady po kubkach, gdzie indziej dziecięcą ręką powstał niezgrabny malunek kota. 
– Cukier czy bez? – zapytała staruszka, wskazując Branwen miejsce przy stole. 
Osunęła się na wolne krzesło nieco sztywno i odruchowo wyciągnęła lewą rękę po podany jej wyszczerbiony żółty kubek z logiem Armat z Chudley. 
– Dziękuję, bez. 
Staruszka uśmiechnęła się tajemniczo i zerknęła na mały, srebrny zegarek, który zdobił jej szczupły nadgarstek. 
– Ach tak. Za chwilę powinnyśmy się poznać oficjalnie.
Jak gdyby czekając na ten sygnał, eliksir powoli wycofał się z krwioobiegu Bran. Najpierw poczuła nieprzyjemne mrowienie w całym ciele, potem gwałtowne skurcze żołądka i mdłości. Sweter stał się znajomo zbyt luźny w pewnych miejscach, spodnie nieco mniej obcisłe, włosy wróciły do stanu nierównego wystrzępienia, a prawa ręka przestała ją dręczyć swoją obecnością. Z przerażeniem spojrzała na staruszkę, której oczy teraz śmiały się do niej zza okularów. 
– Nazywam się Gwendoline Wildeberry. – Wyciągnęła do Branwen chudą dłoń o długich palcach. Była szukająca zauważyła, że gdzieniegdzie za paznokciami ma ślady zaschniętego tuszu. – Niezmiernie miło mi cię w końcu poznać, moja mała.
– Branwen Owens – wychrypiała w szoku, nagle żałując, że nie ma obok Snape’a, a konkretnie jego papierosów, choć sama nie wiedziała skąd nagle mogło jej się to zacząć kojarzyć z poczuciem bezpieczeństwa.
– No przecież, moja mała!
– Pani… Pani wie kim jestem?
– Oczywiście! Śmiem twierdzić, kochanie. W końcu jestem twoją babcią.
Branwen resztę rozmowy zapamiętała jak przez mgłę. Słuchała w szoku opowieści o kobiecie, w której ciele przebywała już dwa razy, a która okazała się być jej ciotką. Słuchała jak niepokornym dzieckiem była jej matka i wcale jej nie zdziwiło, że nikt nie wiedział gdzie się podziewa.
– Rhiannon pędzi gdzie poniesie ją wiatr. – Gwendoline odchyliła się na krześle i zapatrzyła w jeden z dzwonków wietrznych. Bran ściskała w dłoni kubek z zimną już herbatą i nie mogła oderwać oczu od starszej pani. – Być może nieroztropnym było nadawać jej to imię, ale cóż poradzić, Stevie Nicks była wtedy bardzo modna.
Saga rodzinna snuła się do późnego wieczoru. Gdy latarnie za oknem zaczęły się zapalać, dopiero wtedy Bran przypomniała sobie, że nie powinna właściwie ot tak znikać sobie z zamku. Na końcu języka wciąż pozostawało jej pytanie, czemu nikt się wtedy po nią nie zgłosił, gdy została całkiem sama, ale Gwendoline ją uprzedziła:
– Nie powiedziała nam. Nie powiedziała nam, że miała dziecko, a potem zniknęła. Wiedziałam o tym tylko ja. – Dolała sobie więcej herbaty. – Lukrecja nie przestawała o tobie nawijać, a kiedy zobaczyłam w gazecie sportowej te wielkie ciemne oczy, wiedziałam, że to oczy mojej Rhiannon.
Lukrecja. Coś gdzieś głęboko w żołądku ścisnęło Bran tak mocno, że zaniemówiła, więc zamiast tego odsunęła krzesło i pokiwała głową, mamrocząc pod nosem podziękowania. Czy ta szalona dziewczyna nie mówiła przypadkiem, że wraca do domu? Nie wyglądało na to, więc gdzie się podziewała? Czy mogła tu przyjść w każdej chwili? 
– Jeśli kiedyś będziesz jeszcze w okolicy… Wpadnij? – Gwendoline wyczuła natychmiast, że Bran ma zamiar się zbierać. Uściskała ją serdecznie na pożegnanie, a była szukająca nie pamiętała nawet, kiedy ostatni raz ktoś ją w ten sposób przytulał. – I uważaj tam na tę swoją zwariowaną kuzynkę. Lukrecja lubi pakować się w kłopoty.
– Skąd…? Nie wróciła do domu?
Ale Gwendoline tylko postukała palcem w czubek swojego nosa i oznajmiła, że musi wracać do pisania. Odprowadziła ją do drzwi, a Bran aportowała się na progu. Postanowiła, że nawet nie będzie poruszać tego tematu z Lukrecją. Cały czas miała wrażenie, że Snape dał jej jakieś narkotyki i obudzi się zaraz w jakimś rowie w Hogsmeade. Podły Nietoperz. Nie wiedziała czemu myśli wciąż jej do niego uciekały, ale gdy tylko znalazła się na drodze do zamku, poczuła jak nagle odzyskuje klarowność umysłu. Jeśli wcześniej miała wrażenie, że Holyhead to małe, duszne miasto, gdzie wszyscy się znali, to teraz nie mogła nawet pojąć jak absurdalnie prawdziwe było to stwierdzenie. Nie pamiętała jak przeszła całą drogę z powrotem, nogi miała miękkie, a umysł kompletnie gdzie indziej.
Gdy tylko weszła do zamku, z ulgą zauważyła, że uczta jeszcze nie dobiegła końca. Postanowiła udać się od razu do swoich kwater i polecieć na małą przejażdżkę. Powietrze było tu zdecydowanie bardziej przejrzyste, choć może to po prostu kwestia braku aromatu ryb. Nie zdążyła jednak nawet dotrzeć do schodów na trzecie piętro, gdy dogonił ją tłum wracających z Wielkiej Sali Gryfonów. Robert Wilson natychmiast ją wypatrzył i z przejęciem zaczął opowiadać o tym jaki wujek Quincy jest cool. To było całkiem pocieszające, przynajmniej ktoś jeden tu się cieszył z nowo odkrytych członków rodziny. Ona sama była teraz w dziewięćdziesięciu procentach pewna, że całkiem spokojnie mogłaby się położyć do ziemi nie wiedząc.
Wysłuchała go jak w transie, co chwila uciekając do swoich myśli, gdy w końcu dotarła razem z Gryfonami na siódme piętro i teraz już musiała zawrócić. Zamierzała się z Robertem pożegnać, ale aż zaniemówiła gdy zobaczyła stan w jakim znajdowało się płótno obrazu Grubej Damy. Pocięta rama i smętnie zwisające strzępy sprawiły, że jakiekolwiek resztki sennego transu, w którym dotąd przebywała, ją opuściły. 
– Co tu się stało? – mruknęła, a potem odwróciła się do Gryfonów, starając się nie okazać zdenerwowania. Cokolwiek to było, panika była niewskazana. – Wszyscy stać! – zarządziła bez namysłu, zasłaniając sobą obraz. – Gdzie wasz prefekt? Percy! Percy Weasley!
Zdumieni uczniowie spojrzeli po sobie, niektórzy wyciągali szyje wyżej, by móc dostrzec, co się stało. Z dołu schodów do uszu Branwen doszedł napuszony głos prefekta naczelnego. Chwilę potem ukazała się też jego ruda czupryna.
– Co tam się stało? Proszę mnie przepuścić, jestem prefektem! Halo! – Odsunął z drogi bardzo podnieconych pierwszorocznych. – Skąd ten korek? Nie mogliście przecież wszyscy zapomnieć hasła!
– Percy! – Bran krzyknęła trochę głośniej niż zamierzała, a zdumiony Gryfon zaraz umilkł. – Natychmiast sprowadź tu profesora Dumbledore’a.



5 komentarzy:

  1. Co mam do Ciebie anielskiego? xD
    Yay, więcej Davida! Potrzebuję więcej Davida. Tak, zdecydowanie ponawiam postulat o wyprawie i zatrzaśnięciu w jakiejś piramidzie. My popcorn is ready. Snape natomiast bawi się w Sherlocka Holmesa, co też całkiem nieźle mu wychodzi. Ach, i Roberta nadal uwielbiam. Biorąc pod uwagę, że generalnie nienawidzę dzieci, toto jest duże osiągnięcie, moja droga.
    PS- Teraz chcę zamieszkać z tą babcią. Przytulnie. I dzwonki! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. O super, że wróciłaś :D bo już się bałam, że ktoś Cię potraktował niewybaczalnym :O
    Rozdział świetny :) ciekawe co siedzi w głowie Severusa? :O pewnie wiedział o wszystkim wcześniej i dlatego zostawił ją przed domkiem samą...
    Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. No dobra, mogę się ostatecznie zgodzić, że trochę lubię Bran. Nie bez znaczenia może tutaj być fakt, że posiada zwariowaną babcię. A jak wiadomo, łatwo mnie kupić zwariowanymi babciami.
    Myślę sobie też, że ta historia mogłaby spokojnie żyć swoim życiem, czyli zupełnie nie potrzebuje kanonu i trzeciego tomu. W sumie Bran i Sever wystarczą mi zupełnie, nie potrzebuję już nic więcej do szczęścia.
    Czekam, co jeszcze wymyślisz :)

    Pozdrawiam,
    Szalona

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem co powiedzieć, naprawdę przeczytałaś wszystko? :) Czuję się tak bardzo zaszczycona, dziękuję! Cieszę się, że się podobało, oczywiście, że możesz zamieszkać z babcią, domorosłą Agathą Christie, która posiada bardzo wyszukany odświętny kapelusz i burgundowe rękawiczki pasujące do parasola (w Holyhead lubi kropnąć deszczem).

    Pozdrawiam,
    O.

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam!
    Na początku dziękuje, że blogspot jest tak mały, że mogłam trafić na twoje opowiadanie. Całość przeczytałam za jednym podejściem i chce więcej. W wolnej chwili zapoznam się z pozostałymi twoimi opowiadaniami.
    Co zaś się tyczy tego opowiadania kocham je za kanonicznego Snape'a i bliźniaków. Opis ich nocnej wyprawy rozśmieszył mnie do łez. Jeszcze bardziej kocham Cię za twoje postacie własne. Bran i Lukrecja to bardzo żywe postacie, dobrze skonstruowane i opisane tak, że wydają mi się żywymi postaciami.
    Co zaś się tyczy tego rozdziału to zaciekawił mnie fragment o Taffy'im i bardzo mnie ciekawi jaką on role odegra w twojej opowieści.
    Pozdrawiam i życzę dużo weny.
    Pani Sokolnik
    [http://magia-i-klopotami.blogspot.com/]

    OdpowiedzUsuń